Strony

wtorek, 31 stycznia 2017

Spanie z dzieckiem ? Cofam wszystko, co do tej pory powiedziałam na ten temat !


 Nawet kiedy jeszcze nie było z nami Bąbla - założyliśmy sobie , 
że spanie z dzieckiem w jednym łóżku absolutnie nie wchodzi w grę. 

Najbardziej wymowną przestrogą przed zachęcaniem maluszka do takiej opcji były dla nas doświadczenia moich teściów - którzy młodszą siostrę męża (a moją szwagierkę) zdołali wyeksmitować do jej własnego, osobnego pokoju i łóżka dopiero w wieku 10 czy 11 lat (!) W związku z powyższym my również nie chcieliśmy Bąbla do wspólnego spania przyzwyczajać - a i on jakoś niespecjalnie się tego domagał i najlepiej czuł się we własnym łóżeczku, przykryty ulubionym kocykiem i otoczony całą armią ukochanych pluszaków. 

Dodatkowo rozkład naszego mieszkania (przerobionego przez budowlańców na nasze specjalne życzenie i pozbawionego największej ścianki działowej) pozwalał na naprawdę natychmiastową reakcję, kiedy słyszeliśmy jakiekolwiek niepokojące sygnały dobiegające z dziecięcego pokoju. Nie potrzebowaliśmy do tego nawet elektrycznej niani, ponieważ oboje śpimy czujnie i płytko, jak przysłowiowe zające pod miedzą. 


Dlaczego ostatecznie zdecydowaliśmy się na spanie z dzieckiem?

Sytuacja uległa zmianie wręcz diametralnie w momencie, kiedy u Młodego zaczęły pojawiać się koszmary, nocne lęki i strach przed potworami mieszkającymi pod łóżkiem. Na początku któreś z nas kładło się z Bąblem na jego wąskim tapczaniku albo na dywanie obok - i drzemało w ten niezbyt wygodny sposób aż do rana, a potem chodziło nieprzytomne przez cały następny dzień.

Po jakimś czasie Junior sam zaczął decydować o nocnych przenosinach i przeprowadzce do naszej sypialni - i muszę Wam powiedzieć, że nie ma dla mnie niczego piękniejszego i wspanialszego niż widok dziecka zasypiającego tuż obok Ciebie, wtulonego w Twoje ramiona, zaciskającego małą piąstkę na Twoim placu z całych sił...(Choć nadal absolutnie nie jestem w związku z tym wypoczęta - ponieważ zamiast spać, większość czasu spędzam na wgapianiu się w to cudowne i rozczulające zjawisko ;) )


Początkowo podchodziliśmy do tego nowego "systemu" z pewną nutką rezygnacji. "No trudno...Skoro nasze dziecko tego potrzebuje, czuje się dzięki temu bezpieczne i właściwie zaopiekowane - to  przecież nie będziemy się sprzeciwiać, pozbawiać go tego poczucia bezpieczeństwa i podkopywać w nim zaufania". Po jakimś czasie jednak stwierdziliśmy, że sami odnajdujemy w tej sytuacji całe mnóstwo radości, plusów i pozytywów - i że ten nowy rodzaj rodzinnej bliskości naprawdę dobrze na nas wpływa. 

Młody śpi z nami zdecydowanie spokojniej, nie budzi się z płaczem i krzykiem. Jednocześnie nie należy do osobników, którzy w trakcie snu bardzo intensywnie kopią, wierzgają, wbijają nam łokcie w brzuch albo zarzucają swoje nogi na nasze głowy ;) W weekendowe poranki (kiedy ja akurat nie jadę na studia, a Bąblowy Tato nie wybywa do pracy) znosimy do sypialni całe mnóstwo pyszności, książeczek i układanek - i po przebudzeniu spędzamy w łóżku kolejną leniwą godzinę, urządzając sobie rodzinne "pidżama party" ;)

 
 A jak to wygląda u Was ?
Śpicie razem z dziećmi, czy osobno ? 

Czy są jakieś szczególne czynniki, 
które zadecydowały o wyborze takiej, a nie innej opcji? 


poniedziałek, 30 stycznia 2017

Czy prawdziwa przyjaźń w ogóle istnieje?


W swoim życiu raczej nieczęsto używałam wyrażeń  
"prawdziwa przyjaźń" czy "prawdziwy przyjaciel"

Nie szafowałam tymi określeniami na prawo i lewo - bo uważam je za słowa wielkiej wagi, na które tylko naprawdę wyjątkowe osoby i relacje zasługują. Mimo to kilkukrotnie zdarzyło mi się trafić przysłowiową "kulą w płot" - i niektórzy ludzie nazwani przeze mnie przyjaciółmi okazywali się również tymi, którzy nawet na minimalny kredyt zaufania z mojej strony nie zasłużyli.

Prawdziwy przyjaciel to dla mnie ktoś, komu możemy naprawdę wierzyć i ufać. Ktoś, kto jest z nami czasami aż do bólu szczery i gra wyłącznie w otwarte karty. Ktoś, kto zna wszystkie nasze wady, słabości, emocjonalne zwichrowania i problemy - a mimo to nadal nas akceptuje i zaprasza do swojego życia. Ktoś, przy kim możemy być faktycznie sobą - bez zakładania masek, konstruowania jakichś misternych "kreacji" i budowania swojego wizerunku zupełnie odbiegającego od rzeczywistości. 

Najbliżej tej definicji znajduje się dla mnie Bąblowy Tato - i chyba na nim jednym poprzestanę, ponieważ etap "poszukiwania przyjaciół" mam już dawno za sobą, a wszystkie mosty prowadzące do niego zostały przeze mnie definitywnie spalone. Aktualnie jest mi dobrze tak, jak jest - czyli raczej SCEPTYCZNIE.  Mam paru znajomych, kilka bliższych i dalszych koleżanek - ale nigdy już nie odważę się zaryzykować żadną "przyjaźnią", która mogłaby znów pozostawić po sobie niesmak, gorycz i rozczarowanie. 

Jednocześnie wiem, że temat przyjaźni 
niejednokrotnie wróci do mnie w rozmowach z Bąblem. 

Na pewno przyjdzie kiedyś w jego życiu taki moment, kiedy akceptacja rówieśników i należenie do jakichś konkretnych grup odniesienia zacznie mieć dla niego niebagatelne znaczenie.  Myślę, że idealną lekturą na ten czas okaże się dla nas książka "Pax" autorstwa Sary Pennypacker, która opowiada o przyjaźniach dość nietypowych i nieczęsto spotykanych.


Chłopiec i oswojony lis. Bohaterowie niby z dwóch zupełnie różnych i odległych od siebie światów - a jednak wspólnie się wychowują, razem dorastają i łączy ich jedyna w swoim rodzaju, wyjątkowa więź. W gruncie rzeczy - ich splecione losy są do siebie bardzo podobne i mają wiele wspólnego. Zarówno jeden jak i drugi został przedwcześnie osierocony - a potem również opuszczony i okłamany przez ważnych dla siebie ludzi. Lis - pozostawiony samotnie w lesie, gdy jego obecność w rodzinie zaczęła stanowić przeszkodę dla realizacji ludzkich zamierzeń. Chłopiec - oddany pod opiekę niezbyt lubianego dziadka, kiedy jego ojciec zdecydował się na udział w wojnie. 

Chłopiec i starsza kobieta - w młodości traumatycznie doświadczona, okaleczona i pozbawiona nogi. Ona zapewnia mu opiekę medyczną, jedzenie i dach nad głową - pomaga walczyć z własnymi ograniczeniami i odzyskać pełnię sił po pewnym przykrym wypadku. On natomiast uczy ją od nowa otwierać się na świat i innych ludzi - i skłania, żeby po raz pierwszy od wielu lat opuściła swoją samotnię w leśnej głuszy.


Książka Sary Pennypacker bywa często porównywana do znanego chyba wszystkim "Małego Księcia". Z całą pewnością jest mniej poetycka i mniej przesycona metaforami - chociaż i tych w niej nie brakuje. Osobiście jednak odnalazłam w niej zdecydowanie więcej wzruszeń i przemyśleń - nie tylko na temat przyjaźni, odpowiedzialności i bezinteresownego poświęcenia, lecz również na temat destrukcyjnego wpływu wojny na ludzką psychikę i naturalne środowisko, w którym żyją zwierzęta.

Autorka przedstawia przyjaźń jako materię bardzo delikatną, wymagającą ogromnego wyczucia, nieustającej pielęgnacji i zaangażowania z naszej strony. Podobnie jak większość najlepszych rzeczy, jakie dostajemy od życia - także ona nie jest nam dana raz na zawsze. Trzeba stale o nią dbać, a czasami również umieć się rozstać i pozwolić przyjacielowi iść w jego własną stronę - nawet jeżeli jest to dla nas decyzja bardzo smutna i bolesna.


Absolutnie nie jest to książka, którą czyta się przysłowiowym "jednym tchem". Nie dlatego, że nie porywa, nie wciąga i nie zachęca do dalszej lektury - lecz dlatego, że skłania do głębokich rozważań i wnikliwego pochylenia się nad każdą stroną i każdym rozdziałem. Momentami bywa taka smutna, że aż boli od niej serce - i wtedy trzeba odłożyć ją na jakiś czas i wrócić do niej, kiedy już będziemy na to gotowi. Dlatego jeżeli kiedyś będziecie mieli ochotę po nią sięgnąć - sami czy wspólnie z Waszymi dziećmi - polecam zrobić to niespiesznie, refleksyjnie, rozsmakowując się w każdym słowie.

tekst: Sara Pennypacker
ilustracje: Jon Klassen 
stron: 296

czwartek, 26 stycznia 2017

Manicure hybrydowy z zestawem marki Neess - pielęgnacja dłoni i paznokci tylko dla cierpliwych i wytrwałych?

Mówi się, że zadbane dłonie i paznokcie powinny być naszą wizytówką. Ja swoje chowam zazwyczaj za plecami - a naprawdę wypielęgnowane miałam je tylko na pewnym etapie mojego życia, kiedy regularnie korzystałam z profesjonalnych usług manikiurzystki. 

Dlatego też postanowiłam podjąć wyzwanie rzucone mi przez markę Neess - i wypróbować w domowych warunkach jej zestaw do manicure hybrydowego. W ciągu ostatnich dwóch miesięcy testowania wychodziło mi to z naprawdę przeróżnym skutkiem - ale o tym za chwilę...
 

Najpierw słów kilka na temat samych produktów, 
które zestaw do manicure hybrydowego od Neess zawiera.

Przede wszystkim - jest tu bardzo przejrzysta i czytelna instrukcja "krok po kroku", która zdecydowanie ułatwia zadanie takim kompletnym laikom, jak ja ;) Oprócz niej znajdziemy w pudełku jeszcze:

 dwa lakiery hybrydowe (w moim zestawie - Pole Lawendy oraz Czerwony i Wściekły)
lampę LED z trzema czasami utwardzania (30, 60 i 90 sekund)
dwa pilniki do paznokci (o ziarnistości 100/180 oraz 180/240)
 50 sztuk folii do usuwania manicure hybrydowego
 cleaner i remover (każda buteleczka po 100 ml) 
 250 sztuk wacików bezpyłowych
5 sztuk patyczków do skórek
blok matujący (120/120)
primer, bazę i top


Przed rozpoczęciem właściwej pracy trzeba rzecz jasna odpowiednio paznokcie przygotować - usunąć skórki, odtłuścić i zmatowić płytkę, nadać im pilnikiem odpowiedni kształt...Potem przystępujemy do nakładania i utwardzania poszczególnych warstw - a więc traktujemy paznokcie najpierw primerem i bazą, potem (najlepiej dwukrotnie) wybranym przez nas lakierem hybrydowym, a na koniec uwieńczającym dzieło topem.  

Nie jest to zadanie arcytrudne czy skomplikowane - jednak w moim odczuciu dość czasochłonne, wymagające sporej wprawy i precyzji. Sama jeszcze zdecydowanie tej wprawy nie posiadam, w związku z czym niejeden raz zdarzyło mi się "zalać" skórki albo nie utwardzić warstwy na tyle, na ile utwardzona być powinna (polecam oddziaływanie lampą LED o kilkadziesiąt sekund dłuższe, niż zostało to zasugerowane przez producenta).


Jeżeli chodzi o same produkty - generalnie jestem z nich zadowolona. Lakiery po dwukrotnym malowaniu dobrze kryją i mają piękne, intensywne kolory. Ich konsystencja nie jest dla mnie ani zbyt wodnista, ani za gęsta. Buteleczki z cleanerem i removerem zachęcają przyjemnymi kwiatowymi aromatami, zamiast odstręczającego zapachu acetonu. Jedynie lampa mogłaby być trochę mocniejsza - bo z całą pewnością zaoszczędziłoby to sporo czasu, którego większość z nas nie ma pewnie w nadmiarze.

Niestety, nie jestem w stanie wypowiedzieć się na temat trwałości wykonywanego manicure hybrydowego - ponieważ...z żadnym z moich "dzieł" na paznokciach nie wytrzymałam dłużej, niż 2-3 dni. 


Tak, dobrze czytacie. Pomalowane paznokcie po prostu nie są dla mnie. Wolę mieć je pociągnięte jedynie transparentną odżywką - bo w przypadku hybryd za bardzo się nimi przejmuję i na każdym kroku zastanawiam się, czy coś mi tam nie odpryśnie, nie zacznie schodzić i czy nadal jest tak ładne, jak być powinno. Nasze codzienne aktywności podejmowane z Bąblem - jak chociażby lepienie z plasteliny, malowanie palcami czy zabawy piaskiem kinetycznym - na mój gust ewidentnie w parze z hybrydami nie idą  ;)
 
Oprócz tego - dochodzi jeszcze coś, co określam jako "aspekt psychologiczny". Kiedy swego czasu wybierałam się do manikiurzystki - po prostu siadałam, oddawałam się w jej profesjonalne ręce i mogłam pozwolić sobie na pełen luz i odprężenie. Kiedy robię manicure hybrydowy w domu - zwyczajnie się irytuję, denerwuję i po kilkunastu minutach mam ochotę rzucić wszystko w diabły (bez urazy dla producenta - takie już po prostu jest to moje niecierpliwe i porywcze usposobienie ;) )


Dlatego też sam zestaw do manicure hybrydowego od Neess (pomimo wymienionych wcześniej drobnych zastrzeżeń) polecam tym z Was, które lubią się w takie rzeczy bawić -  ale osobiście nie do końca się z hybrydami "polubiłam". Myślę, że będę wykonywała je w domu tylko od czasu do czasu, na specjalne okazje - natomiast na co dzień pozostanę wierna swoim dotychczasowym przyzwyczajeniom ;)

wtorek, 24 stycznia 2017

Mity o adopcji dziecka - najczęściej spotykane absurdy i przekłamania na temat przysposobienia.

Chyba większość rodziców adopcyjnych zgodzi się ze mną, że adopcja dziecka obrosła w naszym społeczeństwie najróżniejszymi stereotypami i uprzedzeniami. Dotyczy to nie tylko samej procedury adopcyjnej, lecz również - a może nawet przede wszystkim - dzieci, które do tej adopcji trafiają.
 
Domyślam się, że większość tego typu uprzedzeń pojawia się po prostu z ludzkiej niewiedzy i nieświadomości. Dlatego postanowiłam zebrać w tym poście kilka najpopularniejszych przekłamań i mitów dotyczących adopcji dziecka - i obalić je na tyle skutecznie, na ile tylko potrafię. 
 
(Pamiętajcie jednak, że piszę na podstawie własnych doświadczeń i obserwacji - oraz na bazie tego, czego dowiedziałam się w toku naszych warsztatów w ośrodku adopcyjnym. W poszczególnych ośrodkach pewne wymogi mogą się od siebie nieznacznie różnić - dlatego najlepiej będzie po prostu zapytać u źródła i uzyskać informacje z pierwszej ręki. ) 
 
zdjęcie: Internet
 
Mit o adopcji nr 1. Adoptować mogą tylko pary małżeńskie,
które nie mają dziecka biologicznego.

A guzik prawda. Adoptować mogą też pary, które już cieszą się swoim biologicznym potomstwem - jednak mają w sobie na tyle miłości i otwartości, żeby przyjąć pod swój dach kolejną małą istotkę. Oczywiście w takich wypadkach pracownicy ośrodka będą również chcieli poznać opinię oraz odczucia dziecka, które już jest w rodzinie - pod warunkiem, że jest ono na tyle duże i świadome sytuacji, by móc się o niej wypowiedzieć. 
 
Adopcja jest możliwa także w przypadku osób samotnych - w teorii zarówno mężczyzn, jak i kobiet. W praktyce jednak częściej to samotne kobiety adoptują dziecko lub zostają dla niego rodziną zastępczą. Czas oczekiwania jest wtedy przeważnie dłuższy niż w przypadku pary, a wymogi stawiane kandydatom - bardziej wyśrubowane.
 
Mit o adopcji nr 2. Adoptować dziecko mogą tylko osoby bardzo zamożne.
 
Znowu fałsz. Wystarczy spojrzeć na nas - nie jesteśmy żadnymi Rockeffelerami, nie zarabiamy po kilkanaście tysięcy złotych miesięcznie, mamy kredyt na mieszkanie, a na pewne większe wydatki możemy pozwolić sobie tylko dzięki systematycznemu oszczędzaniu.  
 
Bardziej niż o niebotyczną wysokość pensji chodzi tutaj o stabilność zatrudnienia przynajmniej jednej osoby w małżeństwie - oraz o zarobki utrzymujące się na poziomie, który pozwoli na zaspokojenie wszystkich najważniejszych potrzeb rodziny i trafiającego do niej dziecka.
 
Mit o adopcji nr 3. Żeby adoptować dziecko, 
trzeba mieć luksusowe warunki mieszkaniowe.
 
Nie sądzę. W naszym ośrodku kwalifikację dostawały również pary, które mieszkały na bardzo niewielkich metrażach, a dla dziecka nie miały przewidzianego odrębnego pokoju - tylko kącik w ramach innego pomieszczenia, przeznaczony do zabawy i nauki. Nie jest również przeszkodą zamieszkiwanie pod jednym dachem z rodzicami czy teściami - o ile panują pomiędzy Wami  stosunkowo dobre i nie szkodzące dziecku relacje.
 
Mit o adopcji nr 4. Procedury adopcyjne są bardzo skomplikowane.
 
Bywają nużące i uciążliwe - ale czy skomplikowane? Nie wydaje mi się. Szerzej pisałam na ich temat w tym poście - oraz w artykule przygotowanym dla portalu NiepłodniRazem.pl
 
Nie ma co ukrywać, że sporą rolę odgrywają tutaj sami pracownicy ośrodka, urzędnicy oraz przedstawiciele sądu, w którym odbywa się ostateczna rozprawa adopcyjna. Nam akurat udało się trafić na takich, u których nie mieliśmy zbyt wielu powodów do narzekań na ich brak wsparcia czy opieszałość.
 
Mit o adopcji nr 5. Na adopcję dziecka czeka się przez wiele długich lat.
 
Czasami się tak zdarza, owszem - zwłaszcza w przypadku adopcji zagranicznej, wspomnianej wcześniej administracyjnej opieszałości bądź w sytuacji, kiedy przyszli rodzice mają w stosunku do dziecka zbyt wygórowane oczekiwania i odrzucają kolejne wysuwane im propozycje.

Najczęściej jednak większość ośrodków dąży do tego, żeby czas oczekiwania od momentu kwalifikacji do momentu otrzymania TEGO telefonu trwał nie więcej, niż 12 miesięcy. U nas wynosił on dokładnie tyle, ile ciąża - czyli 9 miesięcy - natomiast cała procedura od chwili naszego pierwszego pojawienia się w ośrodku zamknęła się w dwóch latach.
 
Mit o adopcji nr 6. Za adopcję dziecka w Polsce trzeba słono zapłacić.
 
Totalna bzdura ! Warsztaty adopcyjne są najczęściej zupełnie bezpłatne - lub ewentualnie prosi się kandydatów na rodziców, by wykupili jakąś "cegiełkę" za kilkadziesiąt złotych. Wszystko to jednak odbywa się na zasadzie całkowicie dobrowolnej darowizny.
 
Mit o adopcji nr 7. Za adopcję dziecka sami zostaniemy sowicie wynagrodzeni i opłaceni.
 
Absolutnie nie ! Rodzina adopcyjna nie jest rodzinnym domem dziecka ani rodziną zastępczą - i nie otrzymuje po przysposobieniu dziecka żadnego wsparcia finansowego ze strony państwa czy jakichkolwiek jego instytucji. 

zdjęcie: Internet
 
Mit o adopcji nr 8. Adoptowane dziecko można sobie "wybrać" spośród wielu innych.
 
Niejednokrotnie spotkałam się wśród naszych znajomych z pytaniem, jakimi kryteriami kierowaliśmy się w trakcie wyboru dziecka - i dlaczego zdecydowaliśmy się akurat na to konkretne,a nie inne. Litości ! Adopcja dziecka to nie casting ani wizyta w supermarkecie - o czym napisałam zresztą TUTAJ
 
Wprawdzie otrzymaną propozycję możecie zarówno przyjąć, jak i odrzucić - ale zapewniam, że nie polega to na krążeniu pomiędzy maluszkami w placówce, jak pomiędzy sklepowymi regałami. Podejmując taką decyzję, najczęściej nawet nie spotykacie się z dzieckiem twarzą w twarz - i macie do dyspozycji jedynie jego teczkę oraz zgromadzoną w niej dokumentację.
 
Mit o adopcji nr 9. Do adopcji trafiają tylko dzieci bardzo chore, upośledzone i zaburzone. 
 
Niekoniecznie. Sama znam osobiście kilkanaście różnych par, które swego czasu adoptowały dziecko. Najpoważniejszymi problemami zdrowotnymi, z jakimi borykają się niektóre z nich - są astma oskrzelowa, nietolerancja laktozy i niewielkie zaburzenia integracji sensorycznej. Nic, co nie mogłoby przytrafić się również dziecku biologicznemu...Wszystkie pozostałe dzieci są zdrowe, prawidłowo się rozwijają, a niektóre wkroczyły już w wiek nastoletni i nic nie wskazuje na to, by zostały "naznaczone"jakimikolwiek deficytami.
 
Oczywiście trzeba mieć na uwadze, że w przypadku adopcji istnieje większe ryzyko różnych zaburzeń takich jak RAD czy FAS - jednak nie można z góry ich zakładać i traktować jako pewnik. Warto natomiast pozyskać jak najwięcej informacji na temat rodziny pochodzenia, przebiegu ciąży i trybu życia mamy biologicznej - ponieważ to może pomóc nam w szybszym podjęciu pewnych kroków związanych z wczesną interwencją lub wczesnym wspomaganiem rozwoju.
 
Mit o adopcji nr 10. Wszystkie dzieci trafiające do adopcji są sierotami.
 
Nic bardziej mylnego. Większość dzieci przebywających w placówkach ma rodziców biologicznych lub innych krewnych. Rzadko zdarza się, żeby cała ich rodzina zmarła czy zginęła tragicznie w jakimś wypadku - jak to się niektórym wydaje...Do czynienia mamy tu raczej ze zjawiskiem sieroctwa społecznego - czyli sytuacją kiedy rodzina przejawia najróżniejsze dysfunkcje i nie jest zdolna do prawidłowego pełnienia swojej roli opiekuńczo-wychowawczej.  
 
Mit o adopcji nr 11. Adoptowane dzieci mają "złe geny", 
które determinują całe ich przyszłe życie.
 
Mówi się, że mój pradziadek był alkoholikiem. Jego syn - a mój dziadek - również raczej nie wylewa za kołnierz, w wyniku czego jego kontakt z resztą rodziny urwał się już ładnych kilka lat temu. Gdyby moje życie faktycznie zostało zdeterminowane i z góry przesądzone przez ich geny - to pewnie zamiast pisać dla Was tego posta, obalałabym teraz flaszkę żubrówki pod monopolowym !
 
Umówmy się. Geny MOGĄ mieć pewien wpływ na nasze predyspozycje w kierunku określonych cech, chorób czy zaburzeń - ale wcale NIE MUSZĄ go mieć. Poza tym, pomiędzy "pewnym wpływem", a "całkowitym determinowaniem przyszłego życia" - istnieje naprawdę ogromna i głęboka przepaść.
 
Mit o adopcji nr 12. Dzieci z sierocińców "nikt nie chce".
 
Akurat ! Ośrodki adopcyjne szkolą rocznie po kilkadziesiąt par oczekujących na przysposobienie dziecka - a w związku z rosnącym zjawiskiem niepłodności ustawiają się do nich coraz dłuższe kolejki zainteresowanych kandydatów. Czasami na samo rozpoczęcie kursu trzeba czekać rok lub nawet dwa lata. 
 
Dlaczego więc domy dziecka nadal pozostają przepełnione, a maluszków wcale z nich jakoś specjalnie nie ubywa? Ponieważ spora część z nich nie ma uregulowanej sytuacji prawnej - czyli ich rodzice nie zostali pozbawieni praw rodzicielskich lub porzucili dziecko anonimowo i nadal trwa ustalanie ich personaliów.

Dlatego też dla dziecka bardziej optymalnym rozwiązaniem jest, jeżeli - w sytuacji 100-procentowej pewności i nieuchronności podejmowanej decyzji - rodzice zrzekną się praw rodzicielskich, złożą oświadczenie przed sądem i podpiszą tzw. zgodę blankietową na adopcję. Dziecko ma wtedy szansę trafić do adopcji zdecydowanie wcześniej, bez konieczności spędzania długiego czasu w placówce. 

zdjęcie: Internet
 
Mit o adopcji nr 13.  Rodzice adopcyjni utrzymują
bezpośredni kontakt z rodziną biologiczną dziecka.
 
Nieprawda. Tak może dziać się tylko w przypadku adopcji otwartej / ze wskazaniem - kiedy tożsamość rodziców adopcyjnych i biologicznych jest im wzajemnie znana, a matka biologiczna sama decyduje się powierzyć swoje dziecko konkretnym osobom. Wówczas zdarza się, że przyszli rodzice adopcyjni wspierają ją jeszcze na etapie ciąży i kontaktują się z nią również po fakcie przysposobienia - jednak charakter i częstotliwość tych kontaktów zostaje prawnie uregulowana w obowiązującej obie strony umowie.

Mit o adopcji nr 14. Adoptowane dziecko nigdy nie pozna swojej tożsamości 
i nie dowie się o swoich korzeniach. 
 
Jeśli ma rozsądnych rodziców adopcyjnych, którzy chcą być z nim szczerzy, uczciwi i nie zamierzają budować rodzinnych relacji na kłamstwie - taka sytuacja z całą pewnością nie będzie miała miejsca. (Więcej na temat jawności adopcji i potrzeby mówienia o niej dziecku napisałam TUTAJ). 
 
Poza tym, po osiągnięciu pełnoletności osoba adoptowana może sama, na własny wniosek, uzyskać informacje o swojej rodzinie biologicznej i spróbować się z nią skontaktować. Według stanu prawnego z 2012 roku księgi stanu cywilnego przechowywane są w urzędach przez 100 lat od momentu ich zamknięcia - natomiast akta dotyczące spraw o przysposobienie archiwizuje się w sądach przez 50 lat. (źródło: www.rpo.gov.pl)
 
 Mit o adopcji nr 15. Adopcja to konieczność i ostatnia deska ratunku, 
kiedy wszystkie inne sposoby zawiodą.

Nie, nie - i jeszcze raz NIE! Jeżeli na myśl o adopcji ktoś ma na twarzy grymas bólu, jakby właśnie smagano go biczem po plecach - to niech lepiej wcale się na nią nie decyduje...

Jeżeli w obliczu niemożności posiadania dziecka biologicznego i po wykorzystaniu wszelkich dostępnych metod mówi "No TRUDNO - teraz to już MUSIMY adoptować" - to niech lepiej znajdzie sobie jakieś hobby...

Dziecko adopcyjne nie jest ZAMIAST. Adopcja absolutnie nie powinna być czymś, co traktuje się jako przymus, karę, wyrzeczenie czy wielkie poświęcenie. Jeżeli właśnie w taki sposób ją postrzegasz - to najprawdopodobniej po prostu nie jesteś na nią gotowy. 


poniedziałek, 23 stycznia 2017

"Gdzie jest pingwin?" oraz "Królik Iluzjonista i Festiwal Sztuk Magicznych" - książeczki od IUVI, które rozwijają dziecięcy zmysł wzroku.

Dziecko uwielbia poznawać swoje otoczenie przy pomocy wszystkich dostępnych mu zmysłów. Jednak niezbitym i udowodnionym naukowo faktem jest, że najwięcej wiedzy o otaczającym je świecie dostarcza mu zmysł wzroku - aż ponad 80% !

Dzisiaj opowiem Wam trochę o dwóch książeczkach od Wydawnictwa IUVI
które w moim przekonaniu świetnie ten zmysł wzroku stymulują, ćwiczą i rozwijają. 


"Gdzie jest pingwin?" to propozycja wręcz idealna dla kategorii wiekowej, w którą wkroczył nasz Bąbel. Tekstu w niej wprawdzie bardzo niewiele - ale za to mamy tu całe mnóstwo niezwykle barwnych i szczegółowych ilustracji.

Sympatyczna rodzinka dziesięciu pingwinów postanawia uciec z ZOO i odnaleźć drogę powrotną do swojego domu na Antarktydzie. Podczas swojej długiej podróży zwierzątka trafiają do wielu interesujących i zaskakujących miejsc. Zadaniem młodego czytelnika jest odnalezienie wszystkich dziesięciu pingwinków na siedemnastu różnych obrazkach, w całym gąszczu innych postaci i przedmiotów.


Często nawet dla rodziców okazuje się to wyzwaniem niełatwym i przyprawiającym o oczopląs ;) - ponieważ pingwiny zostały przez ilustratorów bardzo sprytnie poukrywane i zakamuflowane. To świetnie ! - gdyż absolutnie każda ze stron niesamowicie rozwija spostrzegawczość, uczy koncentracji i każe dziecku skupić na sobie uwagę na zdecydowanie dłużej niż standardowe 2-3 minuty. 

Kiedy zasiadam z Bąblem przy tej książeczce - to z góry wiem, że czeka nas przynajmniej godzinna świetna zabawa. Na temat każdego obrazka można wymyślić dziesiątki przeróżnych historii - bo poza uciekającymi pingwinami przewija się tam całe mnóstwo innych rysunkowych bohaterów i na dobrą sprawę praktycznie każdy fragment ilustracji mógłby stanowić zaczątek dla zupełnie nowej, odrębnej książki :)


Na wypadek gdyby jednak nie udało nam się namierzyć całej rodziny pingwinów - na ostatnich stronach znajdziemy podpowiedzi oraz sugestie odnośnie innych postaci, które możemy przy okazji "wytropić". Do tego książeczka dostarcza dziecku wiedzy na temat różnych miejsc i sytuacji, z jakimi możemy się w nich spotkać - oraz uczy wiązać poszczególne elementy w jedną spójną całość i snuć własne opowieści, dla których granicę stanowi jedynie dziecięca wyobraźnia.


Sophie Schrey, Chuck Whelon
Wydawnictwo IUVI
str. 48


"Królik Iluzjonista i Festiwal Sztuk Magicznych" to już raczej propozycja dla dzieci w wieku szkolnym - ponieważ wymaga takiego poziomu koncentracji, który u tych młodszych jest absolutnie niemożliwy do osiągnięcia ;)  Myślę, że z proponowanymi przez autorkę magicznymi sztuczkami poradziłby sobie świetnie każdy siedmio- czy ośmiolatek.


W rzeczywistości wszystkie triki prezentowane przez tytułowego Iluzjonistę i jego uroczą króliczą asystentkę - to nic innego, jak tylko złudzenia optyczne. Osiąga się je wskutek skupiania wzroku przez długi czas w jednym punkcie i oglądania książkowych ilustracji z różnych - niekiedy bardzo nietypowych i zaskakujących - perspektyw.


W wyniku skrupulatnego wykonywania wszystkich zawartych w książeczce instrukcji uważny czytelnik dostrzeże między innymi znikające lub przemieszczające się przedmioty - a nawet pewne dodatkowe obiekty, których w rzeczywistości wcale tam nie ma. I choć efekt ten możliwy jest przede wszystkim za sprawą odpowiedniego, "magicznego krzyżowania wzroku" - to dla dziecka z całą pewnością okaże się czymś niewiarygodnym i zakrawającym na prawdziwe czary. Przyznam szczerze, że nawet ja byłam mocno zaskoczona rezultatami niektórych eksperymentów ;)


Nie mogę tutaj nie wspomnieć również o tym, że obie książeczki są pięknie i bardzo solidnie wydane. Mają twardą oprawę, format A4 i strony wykonane z nieco grubszego, lekko nabłyszczanego papieru. Dodatkowo poszczególne kartki nie zostały ze sobą sklejone, lecz zszyte. Wszystkie te cechy czynią propozycje od IUVI zdecydowanie mniej podatnymi na zniszczenia - nawet w jeszcze niewprawnych i nieostrożnych dziecięcych rączkach :)


Patricia Geis
Wydawnictwo IUVI
str. 32

czwartek, 19 stycznia 2017

Najważniejszy egzamin w życiu.



Ogarnął mnie ostatnio jakiś dziwny spokój –
chyba bardzo rzadko spotykany wśród studentów w tym gorącym akademickim okresie ;)
 
Nie zarywam zbyt wielu nocy. Nie siedzę nad książkami do upadłego. Nie zakuwam i nie robię notatek aż do momentu, w którym ręka, głowa, kark i kręgosłup całkowicie odmówią mi posłuszeństwa. Przygotowuję się do sesji egzaminacyjnej na tyle, na ile pozwala mi mój skurczony matczyny czas – i to naprawdę w zupełności wystarcza, żeby zaliczać wszystkie kolokwia i egzaminy w pierwszym wyznaczonym terminie. 



Zaczęłam podchodzić do studiowania w sposób,
który wcześniej wydawał mi się zupełnie NIE-DO-PO-MY-ŚLE-NIA ! 

Kiedyś nie potrafiłam wzruszyć lekceważąco ramionami na widok całej sterty papierów, piętrzącej się na moim biurku. Nie umiałam pozwolić sobie na pewną obojętność, nonszalancję i nawet najmniejszą uniwersytecką porażkę.  Zdecydowanie zbyt mocno się tym wszystkim przejmowałam i stresowałam – i wręcz nie wyobrażałam sobie, że mogłabym wykonać jakiekolwiek studenckie zadanie tylko „na pół gwizdka”…



Teraz odpuszczam – bo wiem, że te najważniejsze życiowe egzaminy
tak naprawdę zdaje się poza murami uczelni…
 
Do tych najważniejszych egzaminów nie podchodzi się z teczką pod pachą i długopisem w dłoni.

Na te najważniejsze egzaminy nie zakłada się też granatowej sukienki z białym kołnierzykiem – 
 bo czasami najwygodniej zdawać je w piżamie, szlafroku albo rozciągniętym dresie ;)

W ramach tych najważniejszych egzaminów nie trzeba wkuwać na pamięć żadnych nazwisk, dat ani skomplikowanych definicji – za to dobrze jest wiedzieć, dlaczego pada śnieg, dlaczego jest mokry i zimny i dlaczego stopniał akurat wtedy, kiedy Bąbel planował ulepić z niego bałwana ;)



To MACIERZYŃSTWO jest na ten moment moim najważniejszym życiowym egzaminem.
To z nim wiążą się w tej chwili moje najintensywniejsze starania,
największe obawy i odpowiedzialność.

Każdy inny test czy pracę na zaliczenie przedmiotu
można poprawić i napisać po raz drugi -
 w innym terminie, zupełnie od nowa.  

A w przypadku macierzyństwa często jest tylko jedna szansa,

żeby czegoś nie stracić, nie przegapić, nie ominąć…

Na pewno nie warto marnować tej szansy,
zagrzebując się w akademickich podręcznikach i skryptach na zbyt długi czas :) 



Bąblowa Mama:

sukienka : e-margeritka.pl
 kurtka: second hand
rajstopy: Allegro
buty: CCC

Bąbel:

czapa / komin : Reserved
dresik:  Allegro
kurtka:  Lidl (Lupilu)
buty: CCC