Strony

piątek, 28 października 2016

PicadoApp.com - o jednych takich, którzy wywołali nasze emocje !


Kiedy byłam małą dziewczynką, mój tato miał w składziku własną ciemnię fotograficzną. Uwielbiałam przesiadywać tam razem z nim - koniecznie pamiętając o tym, żeby nie otworzyć drzwi i nie prześwietlić fotek suszących się na sznurkach pod sufitem niczym świeże pranie. Bardzo lubiłam obserwować, jak zupełnie pusty arkusz ożywa nagle na moich oczach po włożeniu go do jakichś magicznych, tajemniczych preparatów. 

W tamtych czasach wszystkie nasze rodzinne zdjęcia były jeszcze czarno-białe, a brzegi miały powycinane w coś w rodzaju ozdobnej "falbanki". Taszczyłam je potem w wielkich kartonowych pudłach i przeglądałam całymi godzinami w swojej ulubionej dziecięcej kryjówce, zrobionej z kraciastego koca narzuconego na kuchenny stół ;) Pewnie właśnie pod wpływem tamtych doświadczeń i wspomnień do tej pory pozostał mi wielki sentyment do zdjęć w formie papierowej - a nie do tych zgromadzonych na komputerze czy jakichkolwiek innych nośnikach. 



Niestety, czasy osobistych fotograficznych ciemni minęły dla mnie bezpowrotnie - a w naszej wsi i położonej najbliżej mieścinie nie ma nawet zakładu fotograficznego z prawdziwego zdarzenia. Za każdym razem żeby wywołać pakiet kilkudziesięciu zgromadzonych zdjęć trzeba pojechać do odległego o ponad dwadzieścia kilometrów miasta, stracić dodatkowe pieniądze na paliwo i sporo cennego czasu, który szczerze mówiąc często wolelibyśmy przeznaczyć na coś zupełnie innego...

Ale czy rzeczywiście TRZEBA? Niekoniecznie! Skoro tyle różnych rzeczy załatwia się teraz wirtualnie...skoro sympatyczny kurier przynosi nam pod same drzwi książki, ubrania czy zabawki dla Bąbla...skoro nawet dostawę zakupów spożywczych można zamówić sobie do domu jednym kliknięciem myszki... - to dlaczego mielibyśmy nie wywołać zdjęć w bardzo podobny sposób, nie wymagający od nas nawet wychodzenia z mieszkania? 



W tym momencie pomyślicie sobie pewnie: "O kurczę, będzie reklama!" Otóż będzie - bo uważam, że nie ma nic złego w pisaniu o produktach czy usługach, które uznajemy za warte polecenia i które świetnie się u nas sprawdziły i zaoszczędziły nam sporo energii, czasu i pieniędzy . A właśnie taką niesamowicie przydatną usługą okazała się dla nas ostatnio aplikacja PicadoApp, dzięki której wywołaliśmy zdjęcia z tegorocznych wakacji:

- ekspresowo i w bardzo korzystnej cenie;
- nie wychodząc specjalnie w tym celu z domu;
- bez konieczności zgrywania fotek z telefonu na komputer i podłączania jakichkolwiek kabelków.



Aplikację pobierzemy na urządzenia mobilne na Androidzie oraz iOS. Sama jej instalacja trwa zaledwie kilkanaście sekund - a potem można już bez żadnych problemów zarządzać wszystkimi fotkami, które mamy nie tylko w swoich prywatnych folderach na telefonie, ale również w popularnych serwisach takich jak Instagram, Facebook czy Dropbox.

Obsługa apki jest wręcz dziecinnie prosta, bardzo intuicyjna i nieskomplikowana - nawet dla osób, które mają z nią do czynienia po raz pierwszy i (podobnie jak ja) nie należą do mistrzów nowych technologii ;) Wybieramy jeden z czterech dostępnych formatów zdjęć i zaznaczamy te konkretne fotki, które chcemy wydrukować. Potem decydujemy się na połysk lub mat, podajemy dane adresowe do wysyłki, dokonujemy szybkiej i bezpiecznej  płatności online - i GOTOWE ! 
 

Cały proces zajmuje nam zaledwie kilka minut - a już po jakichś 2-3 dniach oczekiwania otrzymujemy pocztą dobrze zabezpieczoną kopertę lub paczuszkę z naszymi wspomnieniami z rodzinnych uroczystości i podróży. Sprawnie, konkretnie i zupełnie bezboleśnie! :) Później są już tylko wspominane w tytule EMOCJE - wspólne przeglądanie zdjęć, opowiadanie dziecku różnych związanych z nimi historii, tworzenie kolorowych kolaży i wielka radość i duma Bąbla, że mógł razem ze mną odebrać taką przesyłkę od listonosza, umieścić fotki w albumie, a kilka wybranych wkleić do naszej rodzinnej kroniki :)

Nie musimy nigdzie jechać, dokonywać mozolnej segregacji zdjęć na komputerze, czekać w w nieskończoność w zakładzie fotograficznym ani też ponosić dodatkowych opłat za "otwarcie sesji", które zwykle towarzyszą wywoływaniu zdjęć w popularnych serwisach internetowych. Koszt przesyłki i opakowania jest już wliczony w cenę, a do grona odbiorców zdjęć można też dodać dowolną liczbę osób, którym chcemy wysłać nasze odbitki w prezencie. 


Poza wywołaniem fotek w aplikacji Picado możemy również zaprojektować własną autorską koszulkę z wybranym przez siebie zdjęciem lub innym motywem graficznym. Do wyboru mamy tu różne szablony, ramki i "efekty specjalne", dzięki którym nasz T-shirt nabierze niepowtarzalnego charakteru i możemy mieć pewność, że nie spotkamy na ulicy nikogo innego w tak oryginalnym, jedynym w swoim rodzaju stroju.

Z powyższej usługi wprawdzie jeszcze nie skorzystaliśmy, jednak zamierzamy wrócić po nią w związku ze zbliżającymi się Mikołajkami i Bożym Narodzeniem - ponieważ taka koszulka to nie tylko zwykłe ubranie, ale również świetny pomysł na spersonalizowany prezent dla najbliższych! Jeżeli właśnie znajdujecie się na etapie poszukiwania takich pomysłów albo innych ciekawych inspiracji na sesje zdjęciowe, piękne przedmioty DIY czy aranżacje wnętrz - warto zajrzeć też na bloga prowadzonego przez załogę Picado, na którym znajdziecie to wszystko i DUŻO, DUŻO WIĘCEJ :) 


środa, 26 października 2016

Halloween last minute - kilka prostych ozdób, które wykonasz szybko, tanio i wspólnie z dzieckiem.

Jak już pewnie wiecie z tego posta - nie mam nic przeciwko Halloween. Wprawdzie w przyszłości raczej nie puszczę naszego Bąbla w trasę po sąsiadach (ponieważ zdaję sobie sprawę, że różni ludzie mają różne zdanie na temat grup przebierańców, które krążą w tym czasie od domu do domu w nadziei na zgromadzenie jak największej ilości słodyczy) - ale już do dziadków, cioć i wujków zamierzamy przejść się w jakichś upiornych strojach ;)

Oprócz tego Halloween jest również świetnym pretekstem do wspólnej działalności artystycznej - i zdecydowanie przyjemniej jest stworzyć z tej okazji samodzielnie jakieś pomysłowe ozdoby, niż kupić gotowe gadżety, od których już na początku października aż uginają się sklepowe półki. 

Co ważne, wcale nie trzeba wydawać na to wielkich pieniędzy ani poświęcać mnóstwa czasu. Nam wykonanie wszystkich poniższych ozdób zajęło łącznie trochę ponad godzinkę - a poza artykułami plastycznymi od Bambino wykorzystaliśmy do tego kilka przedmiotów codziennego użytku, które na pewno bez problemu znajdą się w każdym domu :)

DYNIE Z PAPIEROWYCH TALERZYKÓW 



Początkowo mieliśmy w planach wybrać się po prawdziwe dynie do jednego z zaprzyjaźnionych posiadaczy ogródka działkowego - ale okazało się, że wszystkie zostały już wcześniej zebrane, przerobione na powidła, marynaty, dyniowe zupy i ciasta. W związku z tym postanowiliśmy pomalować farbkami na pomarańczowo zwyczajne papierowe talerzyki, które kiedyś przydały nam się również do wykorzystania na laurki dla Bąblowych dziadków.


PAJĄKI Z PLASTELINY I SŁOMEK DO NAPOJÓW



Tutaj też nie ma żadnej filozofii :) Dwie kulki plasteliny na tułów, kilka mniejszych na oczy i źrenice - a do tego dopasowane kolorystycznie słomki, imitujące pajęcze odnóża. Niestety nie udało się uchwycić tego efektu na zdjęciach, ale zwykłą plastelinę pomieszaliśmy troszeczkę z brokatową, dzięki czemu nasze pajączki mieniły się delikatnie, a Bąbel nie nie mógł wyjść z podziwu, oglądając je z każdej strony ;)


 NIETOPERZ Z GĄBKI DO MYCIA NACZYŃ


W przypadku naszego nietoperza wystarczyła nam zwyczajna gąbeczka do mycia naczyń, do której dokleiliśmy oczy z ruchomymi źrenicami oraz zęby i skrzydła wycięte z czarnego technicznego bloku. Żeby było ciekawiej, do ozdobienia skrzydeł użyliśmy kolorowych brokatowych klejów, które okazały się zdecydowanymi Bąblowymi faworytami i którymi nawet usiłował zrobić mi imprezowy makijaż ;)


DUCH Z CHUSTECZEK HIGIENICZNYCH


Duszek powstał natomiast na bazie plastikowego kubka, do którego przymocowaliśmy kilka chusteczek higienicznych i głowę z przeciętej na pół bawełnianej kulki. Oprócz tego dowiązaliśmy do niego trochę bandaży, które powiewają sobie swobodnie, kiedy Junior biega z duchem w tę i z powrotem po całym mieszkaniu, wydając z siebie przeciągłe "BUUUUU!" ;)

PAJĄK ZE STARYCH RAJSTOP


A tutaj z kolei mój niekwestionowany ulubieniec - być może dlatego, że w dużej mierze powstał z części mojej osobistej garderoby (a konkretnie ze starych czarnych rajstop i pomponów, które odcięliśmy od dawno nieużywanej czapki uszanki). Dzięki takiemu poświęceniu z mojej strony nasz pająk ma bardzo milutkie, miękkie futerko - i służy nam świetnie nie tylko do straszenia gości, ale również do łaskotania małych Bąblowych stópek ;)



A jak Wasze przygotowania do Halloween? 
Wykonujecie ozdoby samodzielnie, czy raczej bazujecie na dostępnych w sklepach "gotowcach" ?

poniedziałek, 24 października 2016

Nie daj się jesiennej chandrze!, czyli wpis poniekąd modowy.

Po niedawnej publikacji kilku naszych zdjęć niektóre z Was zasugerowały mi, że poza obecnym blogiem powinnam założyć jeszcze jednego - modowego (ha!) ;) Oczywiście były to uwagi rzucone tylko w żartach, a mi nawet nie przyszłoby do głowy, by potraktować taką propozycję poważnie. Ostatecznie jednak zdecydowałam się popełnić swój pierwszy wpis zahaczający o modę - tyle że w kontekście jesiennej chandry, która i mnie w końcu dopadła.

Dopóki za oknami panowała typowa złota polska jesień - ani ja jakoś specjalnie nie obawiałam się tej popularnej przypadłości, ani też ona zbyt intensywnie nie dawała o sobie znać. Na kilku zaprzyjaźnionych blogach zdążyłam pochwalić się nawet, że w tym roku zły nastrój i jesienna depresja omijają mnie wyjątkowo szerokim łukiem - ale niestety działo się tak tylko do czasu...

Potem przydarzyły się nam dwa tygodnie deszczu, pluchy i wyjątkowo paskudnej, nieprzyjemnej pogody - więc i rzeczona chandra wynurzyła swój podstępny łeb, wyszła z ukrycia, zaczęła dręczyć  mnie wątpliwościami i zgryzotami wszelkiej maści i podkopywać mój dotychczasowy świetny humor z uporem kreta przedzierającego się przez grządki Bąblowej prababci.





Niezbyt satysfakcjonujący początek roku akademickiego. Ciągłe rozjazdy i zmiany harmonogramu, w wyniku których musiałam zrezygnować z pewnego ważnego wydarzenia związanego z blogosferą, na którym bardzo mi zależało. Totalne rozmijanie się z Małżem, komunikacja przy pomocy karteczek zostawianych sobie wzajemnie na drzwiach lodówki...Wszystko to zebrało się nade mną jak gęste burzowe chmury, przez które człowiek musi się bardzo mozolnie przebijać, zanim dotrze do odrobiny słońca. 

A co ma do tego wszystkiego moda? Moim zdaniem, całkiem sporo. W końcu nie bez powodu coraz częściej w profesjonalnych gabinetach terapeutycznych pacjentkom proponuje się jako formę leczenia właśnie...warsztaty ze stylistką. Nie bez powodu też pojawiła się cała odrębna dziedzina psychologii i kierunek akademicki, na którym można kształcić się w zakresie poprawiania cudzej kondycji psychicznej przy pomocy...zawartości szafy. 

Nie wiem jak na Was - ale na mnie to naprawdę działa :) Nawet jeżeli warunki za oknem zmuszają mnie do wyciągnięcia z głębi szafy grubych swetrów, płaszczy i dwumetrowych wełnianych szalików - to i tak nie rezygnuję z kolorowych, wzorzystych sukienek, które nosiłam wiosną czy latem. Uzbrojona w taki multikolor, poparty dodatkowo intensywną czerwoną szminką na ustach - mam zdecydowanie więcej siły i energii, żeby stawiać czoła wszechobecnej październikowej szarzyźnie i brać przykład z pewnego 2,5-letniego osobnika, którego jesienna chandra ani trochę się nie ima i zupełnie nie dotyczy :) 

A jak Wam mijają te jesienne chłody i słoty?

My głównie skaczemy po najgłębszych parkowych kałużach, 
brodzimy w błocie aż po same kostki, wyrzucamy w powietrze olbrzymie sterty jesiennych liści 
i obserwujemy wspólnie, jak opadają na ziemię kolorowym deszczem :)








Bąbel: 

kurtka i spodnie - H&M /  
buty - F&F / czapka i komin - Allegro /

Mama: 

komin, czapka i zakolanówki - Camaieu /
pasek - second hand / buty - Deichmann

piątek, 21 października 2016

Wyprawka kąpielowa Maltex Baby - idealny prezent dla noworodka.

W trakcie naszego oczekiwania na Bąbla jakoś nie pomyślałam o tym, żeby przygotowywać tak zwane "posty wyprawkowe". Pokazywałam Wam wprawdzie poszczególne etapy urządzania dziecięcego pokoiku i  systematycznie gromadzone w naszej biblioteczce książki - ale rzadko wspominałam o pozostałych elementach wyposażenia, które kompletowaliśmy dla Juniora.

Aktualnie ze względu na narodziny mojego drugiego chrześniaka temat wyprawki i prezentów dla noworodka i niemowlaka znów stał się dla mnie bardzo aktualny. Sporo czasu spędziłam przed komputerem w poszukiwaniu czegoś, co moglibyśmy podarować Szymkowi i jego rodzicom z okazji jego pojawienia się na świecie. 


Powiem szczerze, że wcześniej w takich sytuacjach najczęściej wręczaliśmy świeżo upieczonej mamie po prostu kopertę z pieniędzmi, które mogła przeznaczyć na potrzeby dziecka absolutnie według własnego uznania. W tym przypadku jednak trafiło na osobę, która jest zdeklarowaną przeciwniczką tego typu rozwiązań - i preferuje prezenty nawet bardzo symboliczne i drobne, ale jednak rzeczowe.

W konsekwencji zamówiliśmy dla Szymusia bardzo fajną wyprawkę kąpielową Maltex Baby - która spodobała mi się do tego stopnia, że postanowiłam ją Wam tutaj pokazać. Ponieważ ostatnimi czasy na wielu zaprzyjaźnionych blogach ma miejsce (lub dopiero będzie miał) prawdziwy dziecięcy urodzaj - może i którejś z Was się przyda, więc oglądajcie i podziwiajcie, co też ciekawego się w niej znajduje :)
 

Mamy tu rzecz jasna wanienkę - wyposażoną w bardzo praktyczny odpływowy korek i matę antypoślizgową. Towarzyszy jej specjalny fotelik dla noworodka, również odpowiednio zabezpieczony i zaprojektowany tak, żeby dziecko się z niego nie zsuwało (kiedy przypomnę sobie wierzgającego i wyślizgującego się z rąk Bąbla oraz nasz stres związany z niebezpieczeństwem zachłyśnięcia się przez niego wodą - to dochodzę do wniosku, że takie rozwiązanie jest młodym rodzicom naprawdę bardzo potrzebne ;) ) Oprócz tego wanienka ma na swoich brzegach dodatkowe zagłębienia, w których można postawić butelkę z szamponem czy płynem do kąpieli albo położyć mydełko. 


Do tego jeszcze okrycie kąpielowe frotte z kapturem i myjką, samoprzylepny termometr w kształcie kaczuszki do mierzenia temperatury wody, mikroskopijna szczoteczka do masażu dziąseł, szczotka do czesania z miękkim włosiem oraz waciki do uszu i termoopakowanie na butelkę. 

Jest też piszcząca wodoodporna książeczka, która nieco starszego maluszka skutecznie zajmie podczas kąpieli, pozwalając jednocześnie jego rodzicom na dokonanie w międzyczasie wszystkich niezbędnych zabiegów.  Jednym słowem - bardzo fajna "baza", do której można wedle potrzeb i własnego uznania dołożyć jeszcze jakieś inne kąpielowe drobiazgi.





Wszystkie elementy zestawu bardzo ładnie się ze sobą komponują. Motyw sympatycznych zeberek  na pewno spodoba się i zainteresuje dziecko - natomiast jasnoszary, stonowany kolor wanienki będzie pasował do wnętrza praktycznie każdej łazienki (a jestem wręcz przekonana, że znajdują się wśród przyszłych rodziców osoby, które dobierają tego typu wyposażenie kolorystycznie ;) )

Gdybym chciała kupić każdy z tych elementów osobno - z pewnością wydałabym na nie o kilkadziesiąt złotych więcej,  niż na cały zestaw. Dodatkowo tutaj mam wszystko zapakowane w foliowe etui z ozdobnymi aplikacjami, dzięki czemu całość prezentuje się naprawdę efektownie i jest w zasadzie gotowa do wręczenia jako prezent. Opakowanie z płóciennymi uchwytami może potem posłużyć świeżo upieczonym rodzicom do wygodnego transportowania zestawu oraz przewożenia go na przykład w bagażniku samochodowym.


Markę Maltex Baby miałam okazję poznać już wcześniej jako producenta świetnych jakościowo nocniczków i nakładek na sedes - jednak dopiero teraz zorientowałam się, że ma w swojej ofercie takie pomysłowe zestawy kąpielowe. To właśnie jeden z przedmiotów, na widok których wzdycham sobie w duchu "Ehhh...jaka szkoda, że nie mieliśmy czegoś takiego, kiedy Bąbel był młodszy". No cóż - lepiej późno, niż wcale :) Mam nadzieję, że taki prezent posłuży mojemu chrześniakowi przynajmniej przez pierwszy rok jego życia - i że którejś z Was również się ta moja "polecajka" przyda. 

czwartek, 20 października 2016

"Blogerzy dzieciom z domów dziecka" - zrobimy razem coś pożytecznego?

Post świąteczny w październiku? A co tam! Dlaczego nie?! Skoro w większości miast i galerii handlowych fala świątecznych ozdób, świątecznej muzyki i innego świątecznego kiczu zalewa nas mniej więcej w tym samym czasie, w którym zapalamy świeczkę na grobach naszych zmarłych - to i ja mogę popełnić post świąteczny już teraz, na zapas, żeby potem nie robić tego w biegu pomiędzy karpiem a barszczem z uszkami ! 

A tak zupełnie poważnie - chciałam napisać Wam dzisiaj o pewnej akcji, w którą zaangażowałam się z wielkim entuzjazmem, przyjemnością i wzruszeniem. Mowa tutaj o projekcie "Blogerzy dzieciom z domów dziecka", którego pomysłodawczynią i główną organizatorką jest 16-letnia Agata. 

***
 
Nasz Bąbelek spędził w DD niespełna trzy pierwsze miesiące swojego życia. Ja spędziłam w podobnym przybytku kilka miesięcy swojej studenckiej praktyki, a z różnymi placówkami opiekuńczymi miałam do czynienia właściwie przez cały pięcioletni okres wyższej edukacji. 

W związku z powyższym wiem, że domy dziecka są bardzo różne. Są takie, w których wykonuje się swoją pracę naprawdę z powołania - oraz takie, gdzie biurokracja okazuje się ważniejsza niż potrzeby i problemy wychowanków. Są takie, gdzie dzieci mają do dyspozycji pięknie wyremontowane sale, zasypiają w nowiutkich łóżeczkach, bawią się zabawkami wiodących firm i noszą zadbane, niezniszczone ubrania - oraz takie z odrapanymi ścianami, gdzie na grupę pięciorga dwulatków przypada jedna sfatygowana maskotka i kartonowa książeczka z postrzępionymi brzegami, a dziecięce ciuszki po prostu rozsypują się w rękach ze starości...

Jest natomiast jedna rzecz, która wszystkie te miejsca łączy - ich wychowankom najczęściej bardzo brakuje rodziców i prawdziwego domu, a okres Bożego Narodzenia jest dla nich szczególnie smutny i przygnębiający. 

***

W placówkach niestety ten czas nie prezentuje się tak radośnie, sielsko i beztrosko, jak w większości polskich domów - i jeszcze intensywniej przypomina dzieciom o tym, że ich życie różni się od życia przeważającej części rówieśników. Często wychowawcy starają się w jakiś sposób umilić im ten trudny moment w roku - stworzyć chociaż namiastkę rodzinnej, ciepłej, świątecznej atmosfery i odwrócić ich uwagę od spraw mniej przyjemnych. W tym roku również my - blogerzy - możemy się chociaż w minimalnym stopniu do tego przyczynić. 

Wystarczy napisać list, wierszyk, opowiadanie - i wysłać stworzoną przez siebie świąteczną kartkę do jednego lub kilku domów dziecka, które zdecydowały się wziąć udział w akcji. Można też dołączyć do swoich kartek maskotki czy jakiś inny drobiazg - jednak najważniejsze są tutaj płynące z serca słowa i życzenia. Coś, co ma rozweselić. Naprawdę - nic trudnego czy wymagającego wielkiego nakładu pracy oraz czasu! W końcu pisanie całkiem nieźle Wam idzie - jest Waszą pasją, sposobem na życie, czasami również pracą :) 

Takie kartki są potem odczytywane przez opiekunów podczas wspólnych posiłków albo w czasie przeznaczonym na czytanie bajek. A ponieważ jest to już druga edycja akcji - wiadomo nam, że pierwsza wywołała na buziach dzieci naprawdę mnóstwo uśmiechów i radości !

***

Co zrobić, żeby również wziąć udział w tej inicjatywie? Wystarczy dołączyć do tej grupy na Facebooku - tam znajdziecie już wszystkie potrzebne informacje, a za jakiś czas pojawi się też pełna lista domów dziecka, do których będzie można słać swoje kartki oraz inną twórczość.  


EDIT:

Do promowania akcji przyłączyli się również przedstawiciele Poczty Kartkowej
którzy zaproponowali możliwość bezpłatnego nadania części kartek za ich pośrednictwem. 

Wierzę, że dzięki ich zaangażowaniu o całej inicjatywie dowie się jeszcze szersze grono osób -
a uśmiech zagości na twarzach jeszcze większej ilości dzieciaków :) 



poniedziałek, 17 października 2016

Z pamiętnika studiującej mamy : wyobrażenia kontra rzeczywistość.

Wybierając się na kolejne studia - oczywiście miałam co do tego mojego studiowania, godzenia go z macierzyństwem oraz dalszej ścieżki zawodowej kariery pewne wyobrażenia. W zasadzie równie dobrze mogłabym napisać "złudzenia" - ponieważ już pierwsze weekendowe zjazdy uświadomiły mi, że będzie to wyglądało zgoła inaczej, niż sobie w myślach zaplanowałam...

ZŁUDZENIE NUMER 1

"Nie będę tęsknić. W końcu to tylko dwa dni w tygodniu. Dwa dni, w ciągu których nawet zatęsknić nie zdążę. Dwa dni, które są mi wręcz bardzo potrzebne, żeby wyrwać się z domowych pieleszy, znaleźć sobie odskocznię od macierzyństwa i poprzebywać dla odmiany w towarzystwie dorosłych ludzi, którzy etap lepienia z plasteliny i sikania do nocnika mają już dawno za sobą."  

A jednak, tęsknię jak cholera !  Jadę busem. Telepię się jak galaretka Dr Oetkera na jednym z jego pozbawionych amortyzacji foteli - i myślę sobie: "O, godzina 7:30. Bąbel pewnie właśnie wstał i je śniadanie. Pewnie domaga się od Małża dolewki kakao i próbuje wynegocjować ciastko, zanim jeszcze zdąży ugryźć choć kęs kanapki". 

Siedzę na wykładach - a z tyłu głowy tłucze mi się myśl, że pogoda wręcz idealna na rodzinny spacer. Że pewnie poszli sobie do parku, kasztany zbierają, a może kaczki karmią nad naszym miejscowym bajorem... I żal straszny mnie ogarnia, że mnie z nimi nie ma. I że nie słyszę, jak woła "Kaczkooo, kaczkooo!" - kiedy ta ucieka w popłochu i boi się podpłynąć bliżej.

Grzebię w torebce w poszukiwaniu studenckiej legitymacji - a zamiast tego znajduję na wpół zjedzonego, zawiniętego w papierek lizaka, którego najpierw chciał, a potem mi oddał i krzywił się, że kwaśny. I nawet przez taką pierdołę mam ochotę rzucić to wszystko w diabły i wracać do domu - zdążyć jeszcze chociaż go przytulić, zanim zaśnie...

ZŁUDZENIE NUMER 2

"Na pewno uda mi się wygospodarować odpowiednią ilość czasu, który będę mogła spożytkować na przygotowywanie się do zajęć poza domem - żeby tej mojej nauki nie przenosić zbyt często na nasz rodzinny grunt i żeby nie odbywała się ona kosztem Juniora. Podczytywać skrypty i zakuwać do egzaminów można przecież w komunikacji publicznej albo w trakcie okienek i wymagających najmniejszego skupienia wykładów."

Przez ten kilkuletni okres przerwy w studiowaniu zdążyłam już chyba zapomnieć, jak bardzo przeładowane potrafią być busy naszego lokalnego przewoźnika. Dopchać się do nich na tyle szybko, żeby zdobyć miejsce siedzące - najczęściej graniczy z cudem. Ścisk panuje przeważnie taki, że w plątaninie rąk i nóg czasami już sama nie jestem w stanie stwierdzić, które z nich należą do mnie ;)

"Okienek" w moim aktualnym harmonogramie po prostu nie mam. Zajęcia trwają od 9 rano do 19 wieczorem - zdarzają się ledwie jakieś 15-minutowe przerwy na zjedzoną w biegu kanapkę albo wizytę w ksero czy wydziałowej bibliotece. A podczas najmniej interesujących i wymagających najmniejszego skupienia wykładów klepię przecież pod ławką w klawiaturę telefonu i tworzę dla Was kolejne posty...Między innymi ten, który właśnie czytacie ! ;)

W nocy? Hmmm...raczej też nie dam rady - bo w przypadku tak skrajnego zmęczenia pomogłyby chyba jedynie jakieś nielegalne środki, po które rzecz jasna sięgać nie zamierzam ;)

ZŁUDZENIE NUMER 3

"Kończę studia, bronię się, roznoszę CV we wszystkie możliwe i związane z moją specjalnością miejsca... Pracuję z dziećmi ! Wreszcie robię to, co już od tak dawna chciałam robić! Podyplomówka?  Dopiero za jakiś czas - kiedy sama uznam, że jest mi potrzebna i że nadszedł właśnie ten odpowiedni moment".  

Okazuje się, że zgodnie z najnowszym rozporządzeniem po uzyskaniu samego tytułu magistra...nadal nie mam uprawnień do wykonywania zawodu ! Bezpośrednio po ukończeniu jednych studiów muszę przenieść się na następne - i przez kolejne półtora roku zdobywać kwalifikacje, zanim ktokolwiek zdecyduje się mnie zatrudnić...

W takiej sytuacji trochę obawiam się, że popularne określenie "wiecznego studenta" przylgnie do mnie na dobre i wcale nie będzie jedynie używaną w żartobliwym kontekście przenośnią...A czy nie wystarczy mi, że jestem już "studentem-bumerangiem" - który powrócił w uczelniane mury po ponad 6 latach akademickiej posuchy i któremu wydaje się, że już nijak do tego studenckiego świata nie przystaje? ;)

Foto: Internet

czwartek, 13 października 2016

"Gorący Ziemniak Familijny" - gra, która rozgrzewa do czerwoności !


Jeżeli zastanawiacie się, co porabiać w jesienne popołudnia i wieczory, kiedy za oknem już ciemno, deszczowo albo po prostu niezbyt przyjemnie - dzisiaj mam dla Was kolejną ciekawą propozycję Klubu Mam Ekspertek i portalu Zabawkowicz.pl


O grze "Gorący ziemniak" od Alexander Toys jest od pewnego czasu bardzo głośno. Od momentu pojawienia się na rynku cieszy się ona tak wielkim i niesłabnącym  powodzeniem, że powstały nawet różne jej warianty - przeznaczone dla kilkuosobowej rodziny, dedykowane głównie najmłodszym zawodnikom lub też większemu gronu graczy. 

Nam w udziale przypadła akurat wersja familijna - i choć Bąbel jest jeszcze trochę za mały żeby sensownie odpowiadać na zadawane w niej pytania, to i tak chętnie towarzyszy nam podczas rozgrywek: losuje karty, kręci odmierzającym czas bączkiem albo rzuca pluszowym kartofelkiem i...sprawdza jego przydatność do spożycia ;)


Nasza gra zawiera instrukcję, nieskomplikowaną i przyjemną graficznie planszę, 8 pionków, 165 kart z pytaniami oraz wspomniany już wcześniej bączek, który można zastąpić również bezpłatną aplikacją multimedialną, pobraną na telefon. Jednak najważniejszym, kluczowym elementem jest tutaj tytułowy ziemniak, który - choć przerzucany z rąk do rąk - może nieźle nas sparzyć, jeśli wyczerpie się nasza inwencja twórcza w wymyślaniu prawidłowych, logicznych odpowiedzi.


Z pozoru wydawać by się mogło, że zasady gry są bardzo proste, wręcz banalne - jednak konieczność udzielania  odpowiedzi pod presją czasu (dopóki kręci się bączek) oraz  w taki sposób, by nie zostały one zdublowane z odpowiedziami pozostałych graczy sprawia, że każda rozgrywka trzyma w napięciu od pierwszego do ostatniego pytania :) 
Zagadnienia mamy tu bardzo różne - zarówno takie, które będą bardziej odpowiednie dla męskiej części naszej rodziny (np. "co można podłączyć kablami?" lub "jakie znasz gatunki ryb?"), jak i takie, w których to kobiety poczują się większymi ekspertkami (np. "co trzeba zrobić, żeby schudnąć?") Przy okazji niektórych z nich można odświeżyć sobie i zweryfikować wiedzę zdobytą w szkole - często już zapomnianą i nie znajdującą zastosowania w codziennym życiu (ale za to taką, którą wkrótce i nasze dziecko będzie musiało przyswoić).


Podoba mi się w tej grze również oszczędność miejsca i papieru. Każda karta zawiera aż cztery różne pytania - więc z jednej strony nie ma tutaj mowy o marnotrawstwie, a z drugiej nie istnieje też ryzyko, że gra zbyt szybko się znudzi lub że odpowiedzi będzie można wykuć na pamięć i recytować je automatycznie, bez chwili zastanowienia.  
Niejeden raz dochodzi między mną a Bąblowym Tatą do sytuacji spornych, kiedy któreś z nas uzna odpowiedź przeciwnika za zbyt abstrakcyjną, wyssaną z palca i niepoprawną. W przypadku większej liczby graczy producent przewidział w takich momentach opcję "głosowania" - natomiast my najczęściej pytamy o zdanie Juniora, który rozsądza nasze spory wedle własnego uznania ;)


Osobiście wydaje mi się, że najfajniej byłoby grać w nieco większej, kilkuosobowej ekipie - jednak odkąd zostaliśmy rodzicami, nie prowadzimy zbyt intensywnego i bujnego życia towarzyskiego ;) Mimo to nawet w takim nielicznym składzie jest śmiesznie, niektóre wymyślane na prędce odpowiedzi okazują się kompletnie bez sensu, a Bąbel ma niezły ubaw z rodziców, którzy po raz kolejny zachowują się zupełnie jak dzieci ;)

Żeby lepiej zobrazować Wam zasady, podrzucam poniżej krótki filmik instruktażowy - natomiast wszystkich zainteresowanych zachęcam też do udziału w konkursie na profilu producenta, w którym do wygrania tablety Lenovo i całe zestawy równie świetnych gier.  


wtorek, 11 października 2016

Nie trać czasu na niepłodność !


Tytuł tego posta może zabrzmieć myląco i zupełnie się niektórym z Was nie spodobać. Bo co to znaczy "nie trać czasu"? Przecież niepłodność to choroba, która pojawia się i daje o sobie znać samoistnie. Wiadomo, że nikt jej sobie dobrowolnie nie wybiera na towarzyszkę życia. Nikt nie marzy o tym, żeby pielgrzymować całymi latami po najróżniejszych gabinetach lekarskich, poddawać się kolejnym badaniom, zabiegom i faszerować kolejnymi przepisanymi pigułkami. Oczywiste jest też, że każda z nas wolałaby w tym czasie zajmować się setką innych, przyjemniejszych rzeczy - zamiast tkwić w poczekalni w kilkugodzinnych kolejkach i podporządkowywać całe swoje życie poszczególnym fazom cyklu.

Każda z nas wolałaby chociażby jeść romantyczną kolację z mężem, spacerować z koleżanką po centrum handlowym czy nawet spędzać wieczór w domu, z dobrą książką i kubkiem gorącej herbaty - a nie rozkładać nogi na fotelu ginekologicznym, pod halogenowym ostrzałem zabiegowej lampy. A już na pewno wolałaby każda z nas buszować wśród regałów pełnych mikroskopijnych ubranek, urządzać dziecięcy pokoik albo organizować bardzo popularny ostatnio "baby shower" - zamiast po raz trzeci w miesiącu podziwiać na USG swoje jakże bogate wnętrze, w którym jednak znów żaden maleńki osobnik nie zechciał się zadomowić.

Źródło: Internet

Osobiście mam za sobą zaledwie trzyletnie leczenie niepłodności. Stosunkowo krótkie w porównaniu z niektórymi parami - a i tak postrzegane przeze mnie jako "wycinek z życiorysu". Kiedy cofam się myślami do tamtego okresu, pamiętam tylko niekończące się posiedzenia  w poczekalniach i na diagnostyce, kilkukrotne zmiany lekarzy i szpitali, rozpoznawczą wizytę w Invimedzie, rekonesans wśród ośrodków adopcyjnych, najróżniejsze wyniki, poziomy hormonów, rezonanse, tomografie, badania drożności jajowodów, następujące po sobie laparoskopie i laparotomie...Gdyby moje ówczesne życie było powieścią – zasadnicza część jej akcji toczyłaby się w samochodzie, podczas dojazdów do tych wszystkich rozsianych po kilku województwach miejsc…

Prawda jest taka, że na pewne aspekty leczenia nic nie możemy poradzić. Nie da się ich w żaden sposób przyspieszyć, obejść ani przeskoczyć - bo trzeba ciągle na coś czekać: na termin wizyty, na wyniki z laboratorium, na owulację, na efekty działania jakiegoś nowego leku i reakcję naszego organizmu. Jednak wiadomość, którą dostałam ostatnio od jednej z Czytelniczek – uświadomiła mi pewną bardzo ważną rzecz: że u schyłku roku 2016 osoby niepłodne chyba faktycznie muszą zacząć działać pod jeszcze większą presją czasu…

„Zazdroszczę Ci, że masz to wszystko już za sobą - i że możesz tulić w ramionach małego Bąbelka, podczas gdy ja jestem dopiero na początku swojej drogi i w obecnej sytuacji tak naprawdę nie wiem, jak długo ona potrwa i czy kiedykolwiek uda mi się dotrzeć do końca(…)" – napisała do mnie Magda.

Źródło: Internet

Jeśli mam być z Wami zupełnie szczera - to ja też autentycznie cieszę się, że nasze starania o ciążę 
(a potem również o adopcję) nie przypadły na końcówkę tego feralnego 2016.  

Wprawdzie już parę lat temu w niektórych głowach kiełkowały z całą pewnością najróżniejsze pomysły - ale wtedy jeszcze nie miały one szans uzyskać legitymizacji i stać się powszechnie obowiązującym prawem. Aktualnie kolejne projekty ustaw mnożą się w sejmowych ławach i kuluarach niczym grzyby po ulewnym deszczu - i tak naprawdę nie znamy dnia ani godziny, kiedy podjęta zostanie następna próba sforsowania któregoś z nich, ku rozpaczy wszystkich niepłodnych par...

Najpierw był projekt "firmowany" twarzą posła Klawitera, który teoretycznie miał jedynie ograniczyć procedurę in vitro do jednego zabiegu przy użyciu zaledwie jednego zarodka - natomiast w praktyce ze względu na horrendalnie wysokie koszty i nikłe szanse powodzenia stanowiłby pewnie jej całkowitą eliminację. Na szczęście kilka dni temu został on przez (nie)miłościwie nam panujących odrzucony - choć tak naprawdę nie wiadomo przecież, z czym jeszcze do nas wrócą i czy ten ich wielki comeback nie okaże się katastrofalny w skutkach...

Teraz coraz częściej pojawiają się również informacje odnośnie tego, że w przyszłym roku z braku stosownych środków budżetowych zredukowana może zostać liczba funkcjonujących aktualnie ośrodków adopcyjnych. Jeśli taki scenariusz się sprawdzi, zadania realizowane do tej pory na danym terenie przez kilka różnych ośrodków zostaną przekazane tylko jednemu, publicznemu - i nawet nie chcę wyobrażać sobie, jak bardzo wydłuży się wówczas czas oczekiwania na odbycie kursu, który przecież nawet do tej pory nie należał do najkrótszych.
 
Gdybym dopiero w tym feralnym roku 2016 rozpoczynała  jakiekolwiek procedury - czy to związane z in vitro, czy z adopcją - to najprawdopodobniej czułabym się jak osoba przyparta do muru i mająca nóż na gardle. Zdążę - czy nie zdążę? Uda mi się – czy się nie uda? Zostanę mamą w ciągu najbliższych kilku lat – czy też wizja mojego macierzyństwa stanie się dla mnie równie odległa, jak lot w kosmos?

Źródło: Internet

Już wtedy wiedziałam, że nie powinniśmy z mężem swoich decyzji zbyt mocno odwlekać, bo spędzony bezczynnie i upływający nieubłaganie czas nie wpływa korzystnie ani na moją rezerwę jajnikową, ani na psychikę. Gdzieś w tle podejmowanych przez nas działań i tak wciąż słyszałam tykanie tego osławionego zegara biologicznego…Ale jednak mimo to czułam, że możemy te decyzje podejmować w miarę na spokojnie, rozważywszy wszystkie argumenty „za” i „przeciw”i że nie wisi nad nami żaden ustawodawczy czy budżetowy "bat", który w każdej chwili może spaść na nasze głowy…