Też jest Wam tak trudno wrócić do rzeczywistości i codziennej rutyny po każdym urlopie? Ja od tygodnia ciałem jestem już w domu, natomiast myślami nadal na gorących nadbałtyckich plażach - dlatego dzisiaj jeszcze pomęczę Was drugą częścią naszej wakacyjnej relacji, a w przyszłym tygodniu będzie już tematyka nieco cięższego kalibru, bo całe mnóstwo różnych przemyśleń mi się w międzyczasie nazbierało...
Na czym to ja skończyłam? A tak! W trakcie naszego pobytu wybraliśmy się z Niechorza na dość długą przejażdżkę Nadmorską Koleją Wąskotorową.
Kursuje sobie taka zabytkowa ciuchcia na dwóch bardzo malowniczych
trasach, z których sami zdecydowaliśmy się na tę krótszą - mającą 10
kilometrów i obejmującą 6 różnych przystanków. Za całodniowy bilet
zapłaciliśmy łącznie około 70 złotych - i upoważniał on nas do
nieograniczonej liczby przejazdów, więc moim zdaniem nie jest to cena
zbyt wygórowana.
Jeszcze przed wyjazdem znajomi trochę nastraszyli nas, że ich
półtorarocznemu synkowi ten środek lokomocji zupełnie nie przypadł do
gustu - podobno urządził im iście dantejską scenę, darł się w
wniebogłosy i musieli wysiadać z nim niemal w biegu już na pierwszym
możliwym postoju. Na szczęście naszemu Bąblowi jazda bardzo się
spodobała, niesłychanie dzielnie zniósł całą trasę, a ostatecznie
zatrzymaliśmy się w Rewalu, gdzie największą atrakcją okazały się dla
niego tamtejsze wieloryby i miejskie wodotryski:
Akurat czas w Rewalu spędziliśmy dość leniwie i spokojnie, jak na nasze rodzinne standardy :) Małe zakupy, wizyta na placu zabaw, obserwacja plaży i morza z tarasu widokowego...Zrobiliśmy też (już drugie w naszej historii) podejście do "Parku Wieloryba" - jednak znów zastaliśmy tam kolejkę tak potężną, że po prostu nie wyobrażaliśmy sobie oczekiwania w niej z dwuletnim dzieckiem, na ponad 30-stopniowym skwarze...
Następnego dnia wybraliśmy się do Kołobrzegu. Sam wypad mieliśmy w planach już od dłuższego czasu, natomiast dopiero za sprawą Matki Na Szczycie i wakacyjnych wojaży jej rodzinki dowiedzieliśmy się o możliwości odbycia rejsu prawdziwym okrętem torpedowym, który dawniej był częścią kołobrzeskiej floty, a wykorzystywano go również podczas kręcenia filmów o legendarnym Hansie Klossie.
Jak widać na załączonych zdjęciach, na konkurencyjnych mijanych po drodze statkach panował spory tłok i ścisk. My natomiast mieliśmy na torpedowcu bardzo dużo miejsca, pełen komfort i możliwość swobodnego przeczesywania wszystkich zakamarków - poczynając od wieżyczki na samej górze, a kończąc na kajutach znajdujących się pod podłogą.
Na szczęście pogoda była tego dnia znakomita, a morze bardzo spokojne i wyciszone. Żadna woda nie wlewała się przez burtę, ani troszkę nami nie kołysało i nikt nie przypłacił tej atrakcji nawet najmniejszymi objawami choroby morskiej (czego chyba najbardziej obawialiśmy się, wchodząc na pokład po spuszczonym przez załogę trapie).
Kolejną kołobrzeską atrakcję również zawdzięczamy mieszkańcom Szczytu - a było to dość nietypowe Miasto Myszy, w którym mogliśmy podziwiać sympatyczne gryzonie w okolicznościach imitujących mysią norę oraz ciągi kanalizacyjne, znajdujące się w podziemiach każdego miasta.
Oświetlenie było tam raczej skąpe, więc trochę czasu minęło, zanim nasze oczy przyzwyczaiły się do panujących ciemności. Jednak Bąblowi ani trochę nie przeszkadzało to w bardzo szybkim przemieszczaniu się po poszczególnych korytarzach i mysich "komnatach" - do tego stopnia, że momentami aż trudno było za nim nadążyć.
A ponieważ od kołobrzeskiego portu wiedzie już bardzo niedaleka droga do Kamiennego Szańca - przejdę teraz do tematu dość kontrowersyjnego i wywołującego w rodzicach bardzo różne, niekiedy niesamowicie skrajne emocje. Mianowicie : imprezy masowe z dziećmi.
Dla osób które zaglądają na naszego bloga już od dłuższego czasu nie jest chyba żadną tajemnicą, że dość często bywamy z Bąblem na najróżniejszych koncertach, festiwalach i plenerowych eventach muzycznych, które z założenia nie są przeznaczone dla dzieci - a jednocześnie zawsze jest tam tych dzieci całkiem sporo i nie obowiązują żadne zakazy czy obostrzenia w tej kwestii.
Dużo się o tym ostatnio naczytałam - poznałam naprawdę mnóstwo
odmiennych punktów widzenia, zdań i argumentów. Śledziłam nawet blogowe
relacje kilku mam, które były ze swoimi pociechami na tegorocznym
Przystanku Woodstock - ale zdaję sobie sprawę, że dla niektórych osób
jest to zupełnie nie do pomyślenia i może spotkać się z falą ostrej
krytyki. Tylko jeśli ja i moja rodzina jesteśmy z tego tytułu zadowoleni i szczęśliwi, a moje dziecko po prostu uwielbia potańczyć sobie gdzieś z boczku, poobserwować innych tańczących i występujących na scenie ludzi - to sorry, ale opinia "opozycji" w tym temacie naprawdę niewiele mnie obchodzi :)
Tak wygląda tego typu impreza z lotu ptaka...
...a tak wygląda niewielki skrawek przestrzeni, który sami sobie na niej wygospodarowaliśmy: w bezpiecznej odległości od głośników i największego natężenia hałasu, gdzie ilość decybeli pozwalała na zupełnie swobodną rozmowę bez przekrzykiwania się i efektu "dzwonienia" w uszach.
O ile nigdy nie zabrałabym swojego dziecka na posiadówkę ze znajomymi w zadymionym barze w centrum miasta - o tyle festiwale na świeżym powietrzu, w otoczeniu piasku i wody, są dla mnie świetną okazją, żeby spędzić na nich kilka godzin całą rodziną (i najwyraźniej nie jestem w tej konkluzji odosobniona - biorąc pod uwagę fakt, że obok nas przewijały się nawet szkraby znacznie młodsze od Bąbla, w towarzystwie swoich rodziców i dziadków).
To tyle nadmorskiego spamu :) Życzę Wam miłego weekendu i do usłyszenia wkrótce - wrócę do Was najprawdopodobniej ze sporą dawką osobistych wynurzeń i świetną akcją pod hasłem Active Blog, w której też będę miała przyjemność wziąć udział.