czwartek, 30 czerwca 2016

O dwóch smokach z Bajkopisu - czyli jak sprawdziła się u nas pierwsza w Polsce bajka modułowa.

Czy bajka musi mieć zawsze taki sam początek, przebieg oraz identyczne zakończenie? Czy zawsze muszą następować w niej po sobie wydarzenia, które zarówno my, jak i nasze dziecko znamy już na pamięć i moglibyśmy recytować je bez zająknięcia, nawet wybudzeni z głębokiego snu w samym środku nocy?

Wprawdzie na pewnym etapie rozwoju dzieci lubią powtarzalność; lubią podążanie przetartymi wcześniej szlakami; lubią mieć poczucie, że za chwilę w czytanej na dobranoc opowieści wydarzy się dokładnie to, czego oczekują i do czego zdążyły już przywyknąć. Jednak przychodzi też taki moment, kiedy wolą same nadawać bieg zdarzeniom, brać losy książkowych bohaterów w swoje ręce, dopowiadać własną fabułę i wymyślać przygody, o których autorowi książki nawet się nie śniło ;) Bajkopis wpisuje się w ten moment wręcz idealnie - i udowadnia nam, że ta sama bajka o dwóch sympatycznych smokach może być codziennie zupełnie inną historią, o granicach wyznaczonych jedynie dziecięcą wyobraźnią i pomysłowością.

 

Kiedy kurier stanął pod moimi drzwiami z pięknie zapakowaną, obiecującą paczuszką - nie do końca wiedziałam jeszcze, czego mam się po tym wydawnictwie spodziewać. Pierwsza w Polsce bajka modułowa? A cóż to w ogóle takiego? I jak sprawdzi się w naszych warunkach - u Bąbla, który przyzwyczajony jest raczej do tradycyjnych lektur, kartkowanych codziennie strona po stronie? 

Bo wiecie...w książeczce "Momo i Kiki. Smoki z zupełnie innej bajki." strony wprawdzie są - grube, kartonowe, praktycznie niezniszczalne - ale tak naprawdę tylko od dziecka i jego rodziców zależy, co się na tych stronach wydarzy. Oprócz samej książeczki dostajemy w pudełku aż 30 pięknie ilustrowanych kart z fragmentami bajki, które możemy dowolnie ze sobą łączyć, zamieniać miejscami, przekładać (przy czym w książeczce można jednorazowo umieścić maksymalnie 10 z nich). 

Dzięki temu za każdym razem efektem końcowym może być całkiem inna fabuła, ucząca naszego malucha łączenia poszczególnych wydarzeń w spójną, logiczną całość - a dodatkowo pobudzająca go do twórczego myślenia, rozwijająca wyobraźnię i angażująca do wspólnej zabawy również pozostałych członków rodziny.



Co rzuca się w oczy już od pierwszej chwili naszego obcowania z Bajkopisem? Przede wszystkim świetne jakościowo, solidne wykonanie wszystkich elementów oraz dbałość o każdy, najdrobniejszy szczegół. Przy tak grubych, twardych stronach jestem praktycznie pewna, że nawet nasz Bąbelek będzie mógł cieszyć się książeczką przez naprawdę długi czas - choć generalnie należy on raczej do osobników, którzy pomimo systematycznego kontaktu z literaturą nie obchodzą się z nią zbyt łagodnie i subtelnie ;)

Poza tym - niesamowicie barwne ilustracje autorstwa Agaty Krzyżanowskiej oraz wierszowana forma bajki: odpowiednia nawet dla najmłodszych czytelników, rytmiczna i bardzo szybko wpadająca w ucho (z autopsji mogę już zapewnić, że poszczególne wierszyki znakomicie nadają się do ich wyśpiewywania ;) )

W miarę zagłębiania się w treść zauważymy także, że Momo i Kiki przemycają w książeczce bardzo ważne, ponadczasowe wartości - uczą  przyjaźni, wzajemnej pomocy i współpracy. A ponieważ akcja rozgrywa się głównie w lesie, na łące oraz w innych malowniczych okolicznościach - siłą rzeczy przekazują również wiedzę na temat przyrody, nazw spotykanych na swojej drodze zwierząt i zjawisk, takich jak deszcz, wiatr czy leśne echo. 



Muszę tutaj również dodać, że bajkopisowy BookBox został wydany w całości w Polsce, część procesu jego tworzenia wymagała wielkiego pietyzmu i misternej ręcznej pracy, a środki na niniejszy projekt pozyskane zostały w ramach kampanii crowdfundingowej - i ten fakt również bardzo mnie cieszy, ponieważ znalazło się całe mnóstwo osób, które doceniły ten zupełnie nowy pomysł, zechciały go wesprzeć i dostrzegły potrzebę jego zaistnienia na naszym rynku wydawniczym. 

Gdybym wiedziała o całym projekcie wcześniej, pewnie również podpisałabym się pod nim wszystkimi swoimi kończynami - a na ten moment mogę jedynie nieść go dalej, opowiadać o nim i zachęcać, żebyście zapoznali się z nim bardziej szczegółowo już we własnym zakresie :) 

Jeżeli często puszczacie ze swoim dzieckiem wodze fantazji, dopowiadacie do książkowych ilustracji własne historyjki i zastanawiacie się, "co by było, gdyby"...Jeżeli bajka się kończy, a Wasze pociechy nadal czują niedosyt i myślą sobie, że przecież tyle różnych fascynujących rzeczy mogłoby się w niej jeszcze wydarzyć...Jeżeli czasami bawicie się w nadawanie zdarzeniom zupełnie innego biegu i wymyślacie nowe opowieści, rozwijające w Waszych dzieciach ich potencjał oraz uczące wielkiej różnorodności sytuacji  - myślę, że będzie to propozycja w sam raz dla Was. 

Intrygująca, nieco zaskakująca formą - ale przede wszystkim niesztampowa i taka, 
która szybko się Waszemu dziecku nie znudzi.



"Momo i Kiki - smoki z zupełnie innej bajki"
Wydawnictwo Bajkopis

korekta: Małgorzata Blatkiewicz

wtorek, 28 czerwca 2016

Niepłodności nie widać - co nie znaczy, że nie należy o niej mówić.

Wyobraź sobie, że spacerujesz ruchliwym, zatłoczonym deptakiem. Mijasz po drodze najróżniejszych ludzi: grubych i chudych, wysokich i niskich, pięknych i trochę mniej urodziwych. Zwykle na żadnej z tych osób nie zatrzymujesz zbyt długo wzorku, zajęta swoimi sprawami  albo rozmową z kimś, kto Ci towarzyszy. 

A teraz wyobraź sobie, że ludzie na deptaku to cała nasza polska populacja - i że jedna na pięć mijanych przez Ciebie par ma problem z zajściem w ciążę, poczęciem dziecka, zapełnieniem pustego pokoju w swoim mieszkaniu małym, kochanym lokatorem. 

Czy te pary czymkolwiek różnią się od innych, które mijasz na swojej drodze? Może tylko tym, że spacerują same, bez dziecka - i czasami napotykasz ich tęskne spojrzenia, rzucane ukradkiem w kierunku cudzego niemowlęcego wózka. Nic poza tym. Na pierwszy rzut oka nie zauważysz żadnej różnicy. Właśnie dlatego, że #niepłodnosciniewidac. Ona siedzi w środku, gdzieś głęboko. I zwykle niezbyt chętnie się o niej mówi - trochę jakby była czymś żenującym, wynikającym z naszej winy. Jakby sprawiała, że jesteśmy inni, gorsi, w pewien sposób naznaczeni...

foto: Internet

Być może trudno Ci w to uwierzyć, ale znam ludzi, którzy bardzo pragną mieć dziecko, a mimo to nie leczą się w żaden z dostępnych im sposobów, bo po prostu wstydzą się o swoich problemach rozmawiać - nawet z lekarzami czy innym personelem medycznym. Oczywiście bardzo szanuję ich wybór - lecz przyznam szczerze, że nie do końca go rozumiem. 

Przecież niepłodność to choroba.
Powtórzę jeszcze raz, wielkimi literami: NIEPŁODNOŚĆ TO CHOROBA !

Podobnie jak cukrzyca, astma, miażdżyca czy jakiekolwiek inne przewlekłe dziadostwo, które potrafi się czasami do człowieka przyplątać. A mimo to odnoszę niekiedy wrażenie, że zupełnie nie jak chorobę się ją traktuje - tylko jak wstydliwy temat tabu, o którym zdecydowanie lepiej i wygodniej jest milczeć, niż mówić. A przecież mówić warto, mówić trzeba, mówić się powinno - bo jest to problem, który dotyka szacunkowo około 20% naszego społeczeństwa. 

Tylko w naszym najbliższym otoczeniu dotknął aż trzy inne małżeństwa - a musisz wiedzieć, że nasi znajomi to grono naprawdę niezbyt liczne i starannie wyselekcjonowane... Jedno z tych małżeństw - podobnie jak my - zdecydowało się na adopcję, drugie na in vitro, trzecie podjęło inne, mniej inwazyjne (czyżby?) metody leczenia...Każde z nich w akceptowalny przez siebie sposób walczy o swoje szczęście, zdrowie, realizację marzeń o pełnej rodzinie. I każde z nich na swój sposób cierpi, przeżywa emocjonalne i hormonalne huśtawki,  czuje się w swoim problemie dość mocno osamotnione i nie do końca rozumiane przez tę bardziej płodną, nie borykającą się z problemem większość...

Bo tak to już chyba jest, że niepłodność bardzo stara się obudować nas grubym, nieprzepuszczalnym murem. Ten mur wyrasta między nami a naszymi przyjaciółmi, z którymi pomimo najszczerszych chęci nie zawsze potrafimy dzielić radości z pojawienia się na świecie nowego członka ich rodziny. Wyrasta też bardzo często pomiędzy kobietą a mężczyzną - oddzielając ich od siebie poczuciem winy, wzajemnymi pretensjami i wyrzutami (które czasami tak naprawdę nie istnieją, ale osoba będąca "źródłem problemu" i tak będzie nosiła je w sercu i we własnej świadomości jak bolesną, raniącą zadrę).

foto: Internet

Przyznam Wam szczerze, że osobiście wolałam o swojej niepłodności głośno mówić, niż  spuszczać na nią kurtynę milczenia. Oczywiście nie zawsze i nie z każdym - ale generalnie bardziej odpowiadało mi takie rozwiązanie niż tylko współczujące spojrzenia, cichnące na mój widok "dzieciowe" rozmowy czy dowiadywanie się o ciąży którejś z koleżanek dopiero po porodzie, ponieważ wcześniej nie chciała mnie taką informacją ranić czy "burzyć mojego spokoju" (o ile w przypadku osoby wciąż wędrującej po gabinetach lekarskich, poddawanej najróżniejszym badaniom i tkwiącej latami w niepewności oraz życiowej poczekalni można w ogóle mówić o jakimkolwiek "spokoju"). 

Dlatego cieszę się bardzo na wieść o tym, że powstają inicjatywy takie jak ta - organizowana przez magazyn "Chcemy Być Rodzicami" - w której już 9 lipca będę miała okazję również wziąć udział. Mam przeczucie, że w jej ramach będzie działo się naprawdę wiele dobrego. A Wy, jak myślicie ? Warto rozmawiać o niepłodności - czy raczej jest to dla Was temat na tyle trudny i krępujący, że lepiej w ogóle go nie poruszać?

foto: Internet

czwartek, 23 czerwca 2016

Co to znaczy być dobrym tatą?

Być może uznacie, że ten post będzie pełen truizmów i oklepanych frazesów, o których wszyscy już doskonale wiedzą i o których pisać nawet nie wypada. A jednak niekiedy odnoszę wrażenie, że nie dla wszystkich ojców są to rzeczy tak oczywiste i klarowne - i swojego własnego, osobistego Małża też muszę czasami przywoływać do porządku i przypominać mu o tym, o czym chcę tu dzisiaj opowiedzieć.

Być dobrym tatą - to być ze swoim dzieckiem. Nie tylko w sensie fizycznym, ale przede wszystkim w sensie zaangażowania, poświęcania mu uwagi i spędzania czasu naprawdę razem, a nie jedynie obok niego.

Owszem, trzeba rano iść do pracy. Ktoś w końcu musi na te mamuty zapolować, żeby było co do garnka włożyć, co na tyłek ubrać, za co urządzić i wyposażyć jaskinię. A jeżeli mama aktualnie przebywa na urlopie macierzyńskim czy wychowawczym i tylko sobie troszeczkę dorabia z doskoku - to faktycznie odpowiedzialność za rodzinne finanse spoczywa głównie na Tobie, Tato. 

Ale już po powrocie z pracy postaraj się zostawić wszystkie związane z nią obowiązki za drzwiami mieszkania. Wyloguj się z wszystkich firmowych kont, wycisz służbowy telefon i wyłącz Messengera. Ogłoś w ten sposób ewentualnym spóźnionym kontrahentom, że w tej chwili nie ma Cię dla reszty świata - bo właśnie przyszedłeś do domu i spędzasz swoje popołudnie z rodziną. 

Być dobrym tatą - to również odpowiednio rozumieć równouprawnienie. Jeśli mama może robić zawodową karierę, może też od czasu do czasu wbić kilka gwoździ albo przykręcić cieknący kran - to Ty z kolei możesz przecież zmienić pieluchę, przetrzeć marchewkę przez sitko albo porobić z dzieckiem jego ulubione "babki".

Dziecięca kupa to nie broń masowego rażenia, a osiedlowa piaskownica to nie ruchome piaski - choć faktycznie obcując z niektórymi przychodzącymi tam mamami możesz odnieść wrażenie, że stąpasz po bardzo grząskim i niepewnym gruncie ;) Ale nie bój się, na pewno Cię nie wciągnie ! ;)


Być dobrym tatą - to także umieć znaleźć odpowiedni balans i zachować właściwe proporcje. Tak, wiem - pewne rzeczy dziecko może robić tylko i wyłącznie w Twoim towarzystwie. Ja nabawiłabym się przy tego typu ekstremalnych aktywnościach nerwicy, nadciśnienia albo migotania przedsionków - bo już samo patrzenie na te Wasze wspólne akrobacje o niektóre z tych dolegliwości mnie przyprawia.

Pewnie w przyszłości jeszcze niejeden raz usłyszę od Bąbla, że tato jest fajniejszy, na więcej pozwala, częściej daje wybór i nieograniczoną swobodę. I zgodzę się, że masz ode mnie zdecydowanie więcej luzu - choć z kolei z wyobraźnią dotyczącą konsekwencji niektórych poczynań bywa u Ciebie czasami nieco krucho...

Ale nie pozwól, żeby dziecko odbierało nas jako "mamę - tą od zrzędzenia i ciągłego upominania" oraz "tatę - tego od wariackich harców i świetnej zabawy". Pamiętaj, że powinieneś też wychowywać i (w granicach rozsądku) wymagać - bo inaczej wszystkie moje indywidualne wysiłki w tym zakresie okażą się tylko parą, która w gwizdek poszła...

Być dobrym tatą - to zachęcać, motywować i kibicować swojemu dziecku na każdym etapie jego życia (i to kibicować nawet bardziej entuzjastycznie, niż polskiej reprezentacji na Euro ;) )  To powtarzać mu, że je kochasz i że jest dla Ciebie najważniejsze na świecie - nawet jeśli takie wyznania kojarzą Ci się trochę niemęsko i początkowo z trudem przechodzą przez gardło, a na samą myśl o tego typu wynurzeniach dostajesz szczękościsku.

To nie unikać jak ognia "przepraszam" oraz "przyznaję się do błędu" - bo dla swojego dziecka i tak jesteś największym bohaterem, a dzięki takim słowom tylko zyskujesz w jego oczach na autentyczności oraz budujesz Wasz wzajemny szacunek.

To pokazać, że faceci też mają swoje słabości, też czasami zdarza im się płakać i wzruszać - że nie zawsze muszą zachowywać 'poker face' i udawać twardzieli większych niż ci, którymi są w rzeczywistości.

Być dobrym tatą - to kochać mamę swojego dziecka i wspierać ją każdego dnia, chociażby werbalnie. Bo od kogo ma ona usłyszeć, że wykonuje kawał dobrej roboty? Od kogo ma dostać te wszystkie pozytywne wzmocnienia, których w swoim macierzyństwie i chwilach zwątpienia we własne matczyne moce czasami tak bardzo potrzebuje?

Malutkie dziecko jej tego nie powie, to oczywiste. A nawet jeśli już starsze, to i tak fajnie jest usłyszeć coś takiego z ust innej osoby dorosłej - zwłaszcza będącej własnym mężem ;)

wtorek, 21 czerwca 2016

Nasza góralska polecajka :)

Już wróciliśmy do domu, więc mogę teraz na spokojnie (o ile Bąbel pozwoli ;) ) zdać Wam relację z naszego krótkiego urlopu w Tatrach - oraz polecić miejsca, które sami odwiedziliśmy i które naszym zdaniem są naprawdę warte obejrzenia.  


Pierwszym przystankiem na naszej trasie był rodzinny park rozrywki Zatorland - złożony tak naprawdę z kilku parków tematycznych, z których w przypadku Bąbelka największą furorę zrobiło oczywiście jedyne takie w Polsce skupisko "żywych" dinozaurów. 

Młody miał już wcześniej okazję bywać w tego typu przybytkach, bo mamy podobne w promieniu kilkunastu kilometrów od naszego miejsca zamieszkania - ale w żadnym z wcześniejszych pterodaktyl nie machał swoimi wielkimi skrzydłami, brachiozaur nie poruszał długą szyją na wszystkie strony, a tyranozaur nie ryczał tak realistycznie i...nie siusiał na przechodzących pomiędzy jego łapami turystów ;) 

Ponieważ mój program do tworzenia i kompresowania plików się trochę buntuje (albo to ja nie do końca potrafię go obsługiwać) - niestety nie jestem w stanie stworzyć dla Was filmiku z prawdziwego zdarzenia. Zaprezentuję więc przynajmniej kilka okazów, które udało mi się tam nagrać (według Juniora niektóre z nich "chrapały" dokładnie tak samo, jak Bąblowy Tato ;) ) 

 

Oprócz tego odwiedziliśmy też tamtejszy Lunapark oraz parki: Mitologii, Owadów, Bajek i Stworzeń Wodnych - a po całym terenie obiektu mogliśmy podróżować ciuchcią, co bardzo ułatwiło nam zwiedzanie takiego dużego obszaru i dzięki czemu nie musieliśmy zabierać z samochodu spacerówki. Cena biletów też okazała się niezbyt wygórowana jak na tyle różnych atrakcji - dwudniowy bilet dla osoby dorosłej to koszt 50 złotych, natomiast dzieci do lat 3 wchodzą na teren parku za symboliczną złotówkę. 


Po kilkugodzinnym zwiedzaniu ruszyliśmy w dalszą drogę na Orawę, gdzie pierwotnie zabukowaliśmy sobie noclegi. Niestety, właścicielka naszego pensjonatu popełniła chyba wszystkie możliwe "grzeszki", o jakich wspominałam kiedyś w tym poście - więc zniesmaczeni postanowiliśmy poszukać sobie innej, bardziej dogodnej kwatery...w Zakopanem. Wpłacona zaliczka wprawdzie nam przepadła, ale za to trafiliśmy na naprawdę sympatyczny hotel  Willa Pod Skocznią, który mieliśmy niemal w całości do swojej wyłącznej dyspozycji, a idealną ciszę zakłócał jedynie...Bąbel we własnej osobie ;)


Hotel położony był mniej więcej w połowie drogi pomiędzy Krupówkami a Wielką Krokwią, więc do wszystkich atrakcji mieliśmy stosunkowo blisko - z okien naszego pokoju rozciągał się natomiast wspaniały widok na Giewont, który to Bąbel bardzo sobie upodobał i za każdym razem upierał się, że DZISIAJ mamy zabrać go właśnie na tę wysoką górę ;) 

W naszym odbiorze Zakopane przeszło bardzo pozytywną metamorfozę w ciągu tych kilku lat, odkąd byliśmy tam po raz ostatni, jeszcze w czasach naszego narzeczeństwa. A jednocześnie zachowało swój jarmarczny, troszeczkę kiczowaty klimat, który w innych miejscowościach zwykle nas drażni, lecz akurat tam zupełnie nie przeszkadza i wręcz nie wyobrażamy sobie miasta bez tych wszystkich straganów, oscypków i góralskich kapeli w restauracyjnych ogródkach. 

Oczywiście nie byłabym sobą, gdybym z takiej wycieczki nie przywiozła kilku "pamiątek", z którymi od momentu zakupu wręcz nie mogę się rozstać - i nawet teraz klepię w klawiaturę otulona moim nowym kocem w łowickie motywy, popijając herbatę z zakopiańskiego kubka :)


Kolejny dzień naszego pobytu zamierzaliśmy spędzić częściowo w Termach w Białce Tatrzańskiej, ale już od rana panował tam taki niesamowity ścisk i tłok, że ostatecznie postanowiliśmy zrezygnować. Zupełnie przypadkiem odkryliśmy za to piękny rezerwat Przełom Białki w okolicach miejscowości Krempachy - gdzie woda była wprawdzie lodowata, ale za to krystalicznie czysta, a widoki po prostu zapierały dech w piersiach. 

 
Potem zrobiliśmy jeszcze kilkadziesiąt kilometrów, mijając Dunajec i niezwykle malownicze Jezioro Czorsztyńskie - i dotarliśmy do Łącka, gdzie już czekała na nas pewna niesamowicie uśmiechnięta i pozytywna blogowa rodzinka :)

Przyznam szczerze, że osobiście troszeczkę się tego spotkania obawiałam, bo oboje z Małżem nie jesteśmy raczej ludźmi zbyt wylewnymi, szybko nawiązującymi nowe znajomości i zwykle musimy zjeść z kimś przysłowiową beczkę soli, zanim obdarzymy go sympatią i odpowiednim poziomem zaufania. Na szczęście wcześniejsza wirtualna znajomość i korespondencja mailowa pozwoliła nam bardzo szybko przełamać pierwsze lody i już wkrótce poczuliśmy się w tej gościnie niemal jak u siebie w domu - a Bąbel nawet DOSŁOWNIE jak u siebie, ponieważ usiłował zrobić tam dokładnie taką samą demolkę, z jaką mamy do czynienia na co dzień ;) 

Co tu dużo opowiadać! Ani i jej rodziny po prostu nie da się nie polubić od pierwszego wejrzenia - a dodatkowo robi pyszne ciasto z truskawkami, ma w sąsiedztwie sympatyczną kozę i zabrała nas na taką fajną wycieczkę po najbliższej okolicy, że aż nie chciało nam się stamtąd wyjeżdżać. Do powrotu skłoniła nas jedynie obawa o stan jej pralki, drzwi balkonowych i szklanek, bo Młody właśnie te trzy rekwizyty najbardziej sobie ulubił - i mogłoby się to skończyć prawdziwą katastrofą, gdybyśmy nie ewakuowali go i nie zapakowali do auta odpowiednio wcześnie ;) Jeszcze raz dziękujemy wszystkim za gościnę - i oczywiście zapraszamy do siebie z rewizytą ! 


A dlaczego tak nas mało na zdjęciach? 

Bo zebrałam je dla Was tutaj, z przyjemnym dla ucha podkładem muzycznym -
życzę więc miłego oglądania tym, którym udało się dobrnąć do samego końca ;)



wtorek, 14 czerwca 2016

Z dzieckiem na wakacje - trzy najpoważniejsze błędy, których w tym roku postaramy się uniknąć.

Już jesteśmy jedną nogą za drzwiami, już prawie w drodze na nasz upragniony urlop na Orawie - ale jeszcze wpadłam na bloga opowiedzieć Wam o tym, jakie błędy popełniliśmy w tamtym roku, wyjeżdżając na wakacje z dzieckiem. Tematyka posta będzie nadmorska, choć Bałtyk czeka na nas dopiero w lipcu - ale rady raczej uniwersalne i warto trzymać się ich niezależnie od miejsca pobytu :)


BŁĄD NR 1.  Wszystkiego za dużo.

Pamiętam doskonale czasy przed dzieckiem, kiedy to zabierałam ze sobą niemal całą zawartość swojej szafy, bo przecież na każdą okoliczność trzeba było mieć pod ręką inną kieckę i "stylizację"- na wieczorny spacer po plaży długie i zwiewne prześwity, na obiad w mieście elegancką princeskę, a na nocny clubbing coś absolutnie wystrzałowego. W swej naiwności myślałam, że z dzieckiem również tak będzie (ha,ha!)...

...a tymczasem - zupełnie nie ma takiej potrzeby (ani możliwości). W zasadzie wystarczyłby mi jeden strój kąpielowy i pareo do kompletu, ponieważ Bąbel i tak najchętniej w ogóle nie schodziłby z plaży i spędzał na niej czas od ósmej rano aż do zapadnięcia zmroku.

Podobnie zresztą jest z kosmetykami, których kiedyś miałam ze sobą zawsze całą dodatkową walizeczkę. Aktualnie peeling robię sobie, spacerując z dzieckiem na boso po drobnych kamyczkach. Maseczki miewam z mokrego piasku i wodorostów, a włosy - czesane wiatrem i stylizowane słoną, morską wodą ;) Dlatego z domu zabieram tylko to, co absolutnie konieczne i niezbędne.


Pamiętam też pierwszy wypad z Bąblem nad morze w tamtym roku - i to, jak nasz samochód wręcz uginał się pod ciężarem tych wszystkich zabawek i gadżetów, z których potem większości nawet nie wyciągnęliśmy z bagażnika, bo okazały się nam kompletnie nieprzydatne w obliczu tylu innych, nowych atrakcji.

Tym razem spakowaliśmy tylko kilka książeczek i pluszowego misia, towarzyszącego Bąblowi podczas usypiania - i wszystko bez najmniejszego problemu zmieściło się w tej niewielkiej, kociej walizce :)


BŁĄD NR 2. Wszędzie za daleko. 

To akurat rozumie się samo przez się. Zupełnie inaczej jest iść na plażę tylko z przerzuconym przez ramię ręcznikiem, a zupełnie inaczej nieść ze sobą dziecięce koło do pływania w kształcie żaby, dmuchany materacyk, zestaw wiaderek, foremek, grabek i łopatek w rozmiarze XXL oraz spacerowy wózek, którym po piasku daleko nie zajedziesz.

W tamtym roku odległa lokalizacja naszego pensjonatu bardzo dotkliwie przypominała nam o sobie praktycznie podczas każdego wyjścia - i robiła to bolesnymi zakwasami, pęcherzami na zmęczonych stopach oraz omdlewającymi rękoma, które już nie miały sił taszczyć tego plażowego majdanu przez calutkie miasto. 

BŁĄD NR 3. Zbyt szczegółowy plan. 

Kiedyś do naszych urlopów podchodziłam wręcz obsesyjnie skrupulatnie. Zawsze musiałam mieść bardzo skonkretyzowany plan, wszystkie atrakcje wyszczególnione na komputerowym wydruku i generalnie cały harmonogram zwiedzania rozpisany tak dokładnie, jak pracowniczy grafik.

Na chwilę obecną - nauczona doświadczeniami z poprzedniego roku - przestałam planować cokolwiek. Pójdziemy tam, gdzie nas oczy i nogi poniosą. Zobaczymy to, co akurat będzie do obejrzenia. Zjemy obiad tam, skąd dobiegną najprzyjemniejsze dla naszych nozdrzy zapachy ;) Będziemy spontaniczni i elastyczni jak cyrkowa kobieta-guma, bo z dzieckiem i tak nie sposób wszystkich zamierzeń zrealizować - więc lepiej nastawić się na totalną improwizację, niż odczuwać potem niedosyt, że nie wypełniło się któregoś z zaplanowanych punktów ;)


P.S. I jeszcze zdradzę Wam, że jest na Orawie ktoś, kto ponoć bardzo intensywnie nas oczekuje. Kobieto Na Szpilkach - szykuj się, bo nadciągamy z siłą tornada ;) Relacja z pobytu i pierwszego blogerskiego spotkania w realu - jak tylko wrócimy do domu :)

niedziela, 12 czerwca 2016

NIVEA Q10 Plus: krem nawilżający na dzień i przeciwzmarszczkowe serum Perły Młodości - moja zupełnie subiektywna opinia.

O tym, że podjęłam wyzwanie zaproponowane mi przez markę NIVEA, wspominałam już TUTAJ. Dziś, po miesiącu testowania, mam już w pełni wyrobione zdanie na temat kosmetyków, jakie zostały mi przekazane - i bardzo chętnie podzielę się z Wami moją opinią.


 NIVEA Q10 PLUS SERUM "PERŁY MŁODOŚCI"

Serum już na wstępie zrobiło na mnie zdecydowanie pozytywne wrażenie - a zwłaszcza piękne opakowanie z niesamowicie praktycznym dozownikiem w formie pompki i transparentnymi ściankami, przez które można podejrzeć bardzo obiecującą zawartość.


W momencie aplikacji perełki zostają przez dozownik zmiażdżone i rozgniecione na tak zwaną "papkę", która niestety nie prezentuje się już tak atrakcyjnie i okazale - jednak przecież nie o to tutaj chodzi. Zdaniem producenta rozwiązanie takie gwarantuje, że dawka koenzymu Q10 dostarczona w ten sposób skórze jest najświeższa i najbardziej optymalna. Dodatkowo żelowa konsystencja zwiększa komfort aplikacji kosmetyku - dzięki niej serum bardzo dobrze się rozprowadza, szybko wnika w skórę i nie pozostawia na niej tłustego filmu. 

Serum jest moim zdaniem bardzo lekkie i wchłania się naprawdę błyskawicznie, dzięki czemu po jego nałożeniu nie występuje efekt nadmiernego błyszczenia się skóry, którego osobiście strasznie nie lubię - i właśnie za to "Perły Młodości" mają ode mnie zdecydowanie największy plus. 


Jeśli chodzi o same efekty działania: wielką naiwnością byłoby spodziewać się, że jakikolwiek kosmetyk przywróci mi cerę nastolatki - nawet jeśli (tak jak NIVEA) reklamowany jest jako prawdziwa "przeciwzmarszczkowa rewolucja".  

Na pewno skóra jest bardziej napięta, ujędrniona i przyjemniejsza w dotyku. Ale czy moje zmarszczki faktycznie zostały w jakikolwiek sposób zredukowane? Te drobne, nieznaczne, które miałam przede wszystkim w okolicach ust i oczu - owszem, wydają się mniej widoczne. Natomiast jeśli chodzi o te na czole, zdecydowanie głębsze i bardziej wyraźne - już niekoniecznie. 

Generalnie rzecz biorąc moja skóra polubiła się z "Perłami Młodości", zawdzięcza im gładkość i lepsze nawilżenie - więc akurat ten kosmetyk z pewnością zagości na mojej półce na dłużej i stanie się nieodłącznym elementem mojej codziennej pielęgnacji. 

NIVEA Q10 PLUS KREM NAWILŻAJĄCY NA DZIEŃ

A teraz przechodzimy do fragmentu recenzji, za który marka NIVEA pewnie już nie obdarzy mnie zbyt wielką sympatią ;)

Krem podobnie jak serum zachęca ładną szatą graficzną opakowania, przyjemnym zapachem i  konsystencją, która na pierwszy rzut oka wydaje się stosunkowo lekka, niezbyt gęsta, szybko się wchłania. Niestety już po kilku użyciach przekonałam się, że na tym kończą się jego zalety dla mnie i dla mojej skóry. 

Kiedy stosowałam oba kosmetyki jednocześnie - tak, jak zaleca to producent, aby aż o 50% zwiększyć ich skuteczność przeciwzmarszczkową - moja mieszana cera zaczęła jeszcze bardziej przetłuszczać się i świecić w problematycznej "strefie T". Pory się przytkały, zaczęły pojawiać się bolesne wypryski. Ostatecznie musiałam krem odstawić, ponieważ ewidentnie się mojej twarzy nie przysłużył - dlatego polecałabym go raczej osobom o cerze suchej lub normalnej, ponieważ dla mnie okazał się po prostu zbyt ciężki, za tłusty i za bardzo zapychający. 


Reasumując - za kolejnym opakowanie "Pereł Młodości" na pewno się jeszcze w drogeriach rozejrzę. Natomiast jeśli chodzi o krem - w moim przypadku się nie sprawdził i przysporzył mi więcej problemów skórnych, niż pożytku.


czwartek, 9 czerwca 2016

Wszystkiego najlepszego, Synku !

Kochany Bąbelku,

to już dwa lata mijają, odkąd pojawiłeś się na świecie - i 21 miesięcy, odkąd jesteś z nami. A ja nadal tak samo się wzruszam, kiedy na Ciebie patrzę i czytam jeden z nielicznych zapisów w Twojej pierwszej książeczce zdrowia: "kontakt skóra do skóry : krótki" - bo osobiście mogłabym tulić Cię bez przerwy, przez cały czas, i nigdy z tego przywileju nie rezygnować...


Przede wszystkim chciałabym Ci w tym moim liście podziękować. 

Za to, że zupełnie odmieniłeś nasze życie i nadałeś mu całkiem nowy, unikalny sens. 

Za każde wypowiedziane przez Ciebie "mama", "kocham" i "moja, moja, moja!" - kiedy podbiegasz do mnie i ściskasz w pasie z całej siły, aż tchu mi brak. Ale również za każde "ziostaw!", "odejć!" i "NIEEE!!!", którymi tak wspaniale ćwiczysz moją cierpliwość i urządzasz mi trening, na jaki nie mogłabym liczyć nawet u najsłynniejszego mistrza filozofii zen ;)

Za każde Twoje spojrzenie zza firanki nieprawdopodobnie długich rzęs - i to radosne, i to ciekawe świata, i to z jakiegoś powodu zagniewane, i to bardzo senne wieczorową porą, które jednak wciąż domaga się mojej uwagi i kolejnej bajki na dobranoc. 

Za każdą wspólną, rodzinną wyprawę - i tę pieszą, i samochodową, i rowerową, kiedy to pokrzykujesz zza moich pleców "MAMA, JEĆ! SIBKO!", ponieważ najwyraźniej podobnie jak ja lubisz czuć ten wiatr we włosach i adrenalinę, która zawsze szybkiej jeździe towarzyszy :)

Za to, że dzięki Tobie każdego dnia i w każdej godzinie mogę być wielkim podróżnikiem i odkrywcą - nawet jeśli na początkowym etapie swojego macierzyństwa przemieszczałam się jedynie w obrębie pobliskiego parku oraz osiedlowej piaskownicy ;)


Co też takiego mogę zatem odkrywać?

Przede wszystkim - małego człowieka, który pewnego dnia pojawił się w moim życiu i nadal stanowi dla mnie wielką zagadkę, pasjonującą przygodę, ogromne wyzwanie i niezbadaną tajemnicę. Codziennie uczę się o nim czegoś nowego i poznaję go coraz lepiej (zarówno od tej dobrej, jak i trochę mniej korzystnej strony ;) )

Poza tym - wraz z macierzyństwem odkryłam nową jakość i radość życia, jakiej nigdy wcześniej nie doświadczyłam. Nauczyłam się od Ciebie cieszyć każdą drobnostką - dumać w skupieniu nad każdym małym listkiem na drzewie, kamyczkiem czy kwiatkiem. Porównywać chmury (jakże poetycko! ;) ) do kłębuszków cukrowej waty i rozpoznawać w nich kształty ogromnych smoków, bajkowych zwierzątek i walecznych rycerzy :)


I jeszcze jedno. Dzięki Tobie odkryłam również...samą siebie. Codziennie odnajduję w sobie takie pokłady macierzyńskiego instynktu, zrozumienia, czułości i troski, o jakie w czasach przed dzieckiem nigdy w życiu bym się nie posądziła. Żyję uważniej i bardziej świadomie - bo już nie tylko dla siebie ! Spoglądam wgłąb własnego "ja" z jeszcze większym entuzjazmem i fascynacją - coraz bardziej ciekawa, co też takiego tam odnajdę...

Nie zawsze jest nam ze sobą łatwo. Nie zawsze moje macierzyństwo mieni się wszystkimi kolorami tęczy. Czasami zdarza się, że jestem mamą-gradową chmurą, której tylko resztką sił udaje się nie rozpętać prawdziwej burzy z piorunami. Ale to wszystko nieważne - bo jesteś !  

Dlatego jeszcze raz dziękuję Ci za Twoją obecność w naszym życiu. 

Być Twoją mamą - to dla mnie wielka duma i ogromny zaszczyt...  

W dniu Twoich drugich urodzin życzę Ci, żebyś był szczęśliwy. Tak po prostu.



środa, 8 czerwca 2016

Rebecca Elliott - "Dziewczynka w ZOO". Wzruszająca historia o adopcji, tęsknocie i odnalezionej miłości.

Czasami wystarczy zaledwie kilka słów, żeby opowiedzieć historię piękną, przejmującą i poruszającą do głębi. Podobnie jest w książeczce Rebeki Elliott pt. "Dziewczynka z ZOO", która trafiła do Bąblowej biblioteczki dzięki uprzejmości Wydawnictwa Credo.


Dla nas jest to historia szczególnie ważna i bliska naszemu sercu, ponieważ  opowiada o adopcji, dziecięcej samotności i tęsknocie za prawdziwym, ciepłym domem oraz kochającymi rodzicami. A jakie są te kluczowe, najistotniejsze słowa, których używa Autorka? To "PRZYJACIELE", "DOM" I "RODZINA" - czyli wszystko to, czego każdemu dziecku najbardziej do szczęścia potrzeba.

I chociaż tekstu jest w tej książeczce naprawdę niewiele - to wszystkie emocje tytułowej bohaterki oraz innych towarzyszących jej postaci widzimy jak na dłoni dzięki bardzo sugestywnym, pięknym ilustracjom, które znakomicie oddają stan ducha małej, zagubionej dziewczynki.
 
Na początku bohaterka jest bardzo smutna i przygnębiona. Nie ma nikogo bliskiego, czuje się opuszczona i z nutką zazdrości spogląda na inne dzieci, spacerujące za rękę z mamą i tatą. Nie potrafi odnaleźć się wśród kolegów i koleżanek, które przebywają razem z nią w domu dziecka - bo prawda jest taka, że każdy maluch radzi sobie z tego typu sytuacją na swój sposób i jednym akceptacja takiego stanu rzeczy przychodzi łatwiej, a innym - zdecydowanie trudniej.
 
 
 
Dopiero przygoda w ogrodzie zoologicznym i nawiązanie znajomości z mieszkającymi tam zwierzętami sprawia, że na twarzy dziewczynki znów gości uśmiech i że na nowo odnajduje ona swoją utraconą radość i dziecięcą beztroskę. 
 
A najważniejsze, że poza nowymi przyjaciółmi czeka tam na małą bohaterkę jeszcze jedna niespodzianka i pozytywna życiowa zmiana. Jaka? Już chyba łatwo się domyślić, że dziewczynka odnajduje tam także nowych rodziców - opiekunów zwierząt, którzy ewidentnie są z tego powodu równie uszczęśliwieni, jak ona.




Jest tylko jedna rzecz, która mi w tej książeczce nie pasuje i nieco psuje obraz tej pięknej, zakończonej happy-endem całości. A mianowicie fakt, że dziewczynka zostaje przez swoich wychowawców z domu dziecka pozostawiona i zapomniana - autobus odjeżdża bez niej i nikt nie zwraca uwagi na fakt, że brakuje w nim jednego z uczestników wycieczki.

Troszkę mnie to razi - ponieważ sugeruje, że dziecko przebywające w placówce nie jest dla nikogo ważne, nikt się o nie nie troszczy, nikt nie dba - a jako rodzic adopcyjny wolałabym, żeby moje dziecko nigdy nie myślało o sobie i swojej wcześniejszej historii w taki sposób. Nie wiem - być może jestem na tym punkcie po prostu zbyt mocno przewrażliwiona i "czepiam się" zupełnie niepotrzebnie...


Ostatecznie uważam jednak, że jest to pozycja godna polecenia wszystkim rodzicom adopcyjnym - jak również biologicznym, którzy chcieliby swoim dzieciom temat adopcji w przystępny sposób przybliżyć. Bo na pewno historia ta wymaga dodatkowego wyjaśnienia, dodatkowej rodzicielskiej narracji - same rysunki nie będą dla małego dziecka wystarczająco zrozumiałe, ale osobiście podoba mi się fakt, że pozostawiają sporo miejsca na własną interpretację, zależną od wieku dziecka, jego indywidualnej sytuacji i poziomu rozumienia.

"Dziewczynka z ZOO"
Rebecca Elliott
rok wydania: 2013
 stron : 31

do kupienia: TU


poniedziałek, 6 czerwca 2016

Spowiedź trzydziestolatki.

Wielka szkoda, że kilkanaście lat temu nie wpadłam na pomysł, by stworzyć własną "kapsułę czasu". Może teraz łatwiej byłoby mi przywołać pewne wspomnienia i marzenia, jakie wtedy miałam - pewne plany, które snułam sobie jako nastolatka, z głową nabitą ideałami aż po same brzegi...

Może nawet napisałabym sama do siebie list pod tytułem "Kim będę, gdy dorosnę?" - a potem przeczytałabym go sobie pochylając się nad woskową trzydziestką na torcie i zweryfikowałabym, w jakim stopniu moja aktualna rzeczywistość pokrywa się z wyobrażeniami sprzed lat. Poszukałabym w tym wszystkim zarówno punktów stycznych, jak i takich, które zupełnie się ze sobą rozminęły...


Wiem na pewno, że nie wszystkie marzenia udało mi się spełnić w 100% - natomiast realizacja innych zajęła mi trochę więcej czasu, niż to sobie kiedyś optymistycznie założyłam, zaplanowałam, zanotowałam w myślach na swojej "liście rzeczy do zrobienia". 

Moje dotychczasowe trzydziestoletnie życie nauczyło mnie, że nie powinnam podchodzić do niego zbyt zadaniowo - jak do realizowanego punkt po punkcie projektu z nieprzekraczalnym deadline'm. W życiu zazwyczaj jest jakaś "obsuwa", jakiś niespodziewany zwrot akcji - jakaś rzucona pod nogi kłoda, którą w moim przypadku okazała się niemożność zajścia w ciążę. 

***

Mam więc za sobą kilka lat leczenia niepłodności. Szmat czasu, który upłynął mi w kolejkach do gabinetów lekarskich, na szpitalnych łóżkach i w operacyjnych salach. Mam za sobą całe garści kolorowych hormonalnych pigułek, którymi doktorzy-znachorzy karmili mnie trochę tak, jak nierozsądni rodzice karmią cukierkami swoje otyłe dzieci - ryzykancko i bezrefleksyjnie. Mam za sobą menopauzę, której doświadczyłam w wieku 28 lat - czyli wtedy, kiedy spora część  współczesnych kobiet dopiero zaczyna starania o dziecko, dostrzega swoją płodność i gotowe do współpracy jajniki. 

Ale nie żałuję, ponieważ ta menopauza nie oznaczała w moim przypadku końca kobiecości - lecz początek kobiecości bardziej dojrzałej, świadomej i związanej z macierzyństwem, które przyszło do mnie drogą adopcji.


Wiele rzeczy zrobiłabym pewnie zupełnie inaczej. 

Bardziej słuchałabym siebie, a mniej innych ludzi i ich pochopnych osądów. Mniej obawiałabym się tego, że ktoś mnie wyśmieje, uzna za głupią, mało utalentowaną i beznadziejną - bo takie osoby prędzej czy później zniknęły z mojego życia, a przez ich niepochlebne opinie czy szyderstwa dość często zdarzało mi się rezygnować z własnych aspiracji i godzić się na "bylejakość"...

Mniej narzekałabym na rzeczy zupełnie banalne, prozaiczne i bez znaczenia. Na przykład na zbyt masywne uda, duży nos albo włosy, które żyły własnym życiem i za nic w świecie nie chciały się po mojej myśli układać. Dopiero kiedy zachorowałam na PCOS, zaczęłam zbierać je całymi garściami z łazienkowej podłogi i rozglądać się za peruką w sklepach dla pacjentów onkologicznych - doceniłam, że jeszcze nie wszystkie spadły z mojej głowy...

Mniej rozczulałabym się nad sobą i nad swoją chorobą. Płakałam i załamywałam ręce, dopóki któregoś dnia nie spotkałam na szpitalnej sali kobiety po dziewięciu poronieniach - która była już w takim wieku, że adopcja w jej przypadku nie wchodziła w grę ze względów proceduralnych...

Być może odważyłabym się też na kilka brawurowych skoków na głęboką wodę - zamiast tylko dreptać asekuracyjnie w miejscu i czepiać się kurczowo swojego brzegu, który (choć bezpieczny) to jednak mocno mnie ograniczał...

***

Ale reasumując - jestem tu, gdzie zawsze chciałam być. 

Mam Męża, który wprawdzie momentami doprowadza mnie do szału i generuje we mnie chęć złożenia papierów rozwodowych ;) - ale przez większość czasu jest najwspanialszym, najbardziej pomocnym, troskliwym i wyrozumiałym człowiekiem, jakiego znam. Takim na wszystkie dni. Nie tylko te pogodne, szczęśliwe,  mieniące się kolorami tęczy - ale również te, w których wszystko wali się na łeb.

Mam kochanego, ślicznego i niesamowicie rezolutnego Synka. Gdyby ktoś teraz zaproponował mi, że mogę cofnąć się do czasów przed adopcją, zajść bez problemu w naturalną ciążę i urodzić biologiczne dziecko, ale za to będę musiała zrezygnować z obecności Bąbla w naszym życiu - posłałabym go do wszystkich diabłów !

Niektórzy szukają we mnie na siłę choćby cienia wątpliwości, żalu, niespełnienia i niedosytu, ponieważ nie doświadczyłam nigdy tego "błogosławionego stanu". Ale nie znajdą. Bo we mnie tych uczuć najzwyczajniej w świecie nie ma. Jest we mnie tylko wdzięczność i miłość do małego Bąbla, który po prostu nie mógłby być bardziej NASZ.


Być może niektóre z moich młodzieńczych marzeń 
nadal nie doczekały się spełnienia, 
ale zrealizowałam te dwa najważniejsze:
o miłości i macierzyństwie -

a one w zupełności wystarczą, żeby dać mi siłę
do spełniania wszystkich pozostałych ! 

sobota, 4 czerwca 2016

O tym, jak odkrywamy kolejne dobre strony Wrocławia.

Kiedy byłam jeszcze studentką, nie przepadałam za Wrocławiem. Kojarzył mi się głównie z bardzo wczesnymi pobudkami (około 3 nad ranem), drałowaniem na piechotę na oddalony o 2 kilometry przystanek i półtoragodzinną podróżą busem, podczas której tylko dla nielicznych szczęśliwców starczało miejsc siedzących - reszta tłoczyła się stojąc albo wręcz wisząc, ściśnięta jak puszkowane sardynki.

Kojarzył mi się też z kierunkiem studiów, który wybrałam na swoje magisterium i który niestety dopiero w trakcie jego zgłębiania okazał się dla mnie kompletnie nietrafiony - a ukończyłam go z wyróżnieniem chyba tylko dlatego, że od zawsze miałam w sobie mocno zakorzenione poczucie obowiązku oraz przekonanie, że trzeba sfinalizować to, co się zaczęło.

Potem - podczas naszych starań o ciążę - Wrocław również nie niósł ze sobą zbyt wielu dobrych, przyjemnych wspomnień. Gabinety lekarskie, długie godziny spędzone w poczekalniach (bo zawsze była jakaś obsuwa), najróżniejsze badania, wyniki i zabiegi...Całe reklamówki leków hormonalnych, z którymi wychodziłam z apteki obładowana niczym bohaterki "Seksu w wielkim mieście" ciuchami i butami od projektantów.

A jeszcze później zaczęliśmy podróżować do Wrocławia w nieco innym celu - na warsztaty do naszego ośrodka adopcyjnego. I te wizyty również niosły ze sobą pewien stres i emocjonalną huśtawkę - ale niosły też nadzieję, że na końcu naszej drogi czeka wreszcie upragnione, wytęsknione maleństwo.


Aktualnie to właśnie z tym maleństwem (choć już przecież nie takim małym ;) ) odkrywamy Wrocław na nowo - i podczas każdej wizyty miasto pokazuje nam swoje odmienione, bardziej przyjazne oblicze. Zabiera nas na rejs statkiem po Odrze i na spacer po magicznym Ostrowie Tumskim. Rozkochuje nas w swoich ogrodach - Botanicznym i Japońskim, gości w miłych restauracyjkach i zaprasza na niesamowite koncerty i uliczne happeningi, o których w bliżej położonych mieścinach możemy sobie tylko pomarzyć.


Wczoraj natomiast mieliśmy okazję uczestniczyć też w kolejnej edycji wrocławskich Targów Książki dla Dzieci i Młodzieży DOBRE STRONY  - i chociaż wypad był zupełnie spontaniczny, chociaż niezbyt dobrze się do niego przygotowałam, chociaż po ostatnich poczynionych wydatkach fundusze na zakup nowej porcji literatury miałam dość mocno ograniczone - to zdecydowanie było warto ! Dla mnie osobiście takie imprezy mają jedyny w swoim rodzaju, wyjątkowy klimat i już sam kontakt z książkami i przebywanie w towarzystwie tylu świetnych wydawców jest czymś niesamowitym - więc wcale nie musi zakończyć się jakimś wielkim zakupowym szaleństwem :)


Pełną listę wydawnictw i szczegółowy program całej imprezy możecie znaleźć TUTAJ - natomiast ja muszę przyznać, że najbardziej przepadłam przy stoisku antykwarycznym, na którym poza względnie aktualnymi i tanimi jak barszcz tytułami można było znaleźć i takie perełki, którymi sama zachwycałam się jako dziecko, które czytali mi kiedyś rodzice i do których nadal mam wielki sentyment. Szczerze mówiąc, mogłabym tam grzebać całymi godzinami - gdyby tylko Bąbel mi na to pozwolił i nie oznajmił swoim stanowczym "Mama, CHODŹ !", że na chwilę obecną ma już dość obcowania z literaturą ;)


A największe wrażenie zrobiła na mnie książeczka...o psiej kupie, której recenzja za jakiś czas na pewno pojawi się na blogu i którą mój Małż skwitował puknięciem się w czoło oraz tekstem : "No coś ty, naprawdę chcesz kupić dziecku książkę o odchodach?" ;) Tak, bardzo chciałam - bo gdyby wszystkie książki na naszym rynku wydawniczym były tak mądre, wzruszające i przekazujące tyle pozytywnych wartości, to moglibyśmy już w ogóle nie bać się o następne pokolenia na nich wychowywane :)


Po targach wybraliśmy się jeszcze na zwiedzanie okolic Hali Stulecia i Ogrodu Japońskiego. Spróbowaliśmy gofrów, lodów i lemoniady - jej pierwszy łyk ewidentnie nie przypadł Bąblowi do gustu, ale potem było już zdecydowanie lepiej...



...choć i tak największym powodzeniem cieszyły się wszelkie zbiorniki wodne, fontanny i wodospady, do których Junior ma tak wielkie ciągoty, aż czasami śmiejemy się z M., że w poprzednim wcieleniu musiał chyba oddychać przy pomocy skrzeli - i oczywiście najchętniej do każdego takiego akwenu skakałby od razu na główkę, zupełnie nie zważając na jego głębokość ;)



Ostatnim punktem naszej wycieczki była Aleja Juniora, w której Bąbel tak pięknie i długo się bawił, że mogłam spokojnie zostawić go na jakiś czas w towarzystwie taty i zrealizować swój bon prezentowy od Super-Pharm, wygrany jakiś czas temu w konkursie z okazji ich 15-lecia. Takie zakupy to lubię - wrzucasz do koszyka, skanujesz przy kasie, a ostatecznie płacisz tylko podziękowaniem i szerokim uśmiechem ;)


Na zdjęciach wprawdzie tego nie widać, bo z oczywistych względów nie mogłam opublikować tutaj fotek innych dzieci - ale na mój gust Junior poczynił naprawdę spore postępy jeśli chodzi o kontakty społeczne. Coraz częściej wchodzi w relacje z innymi maluchami, próbuje do nich zagadywać i inicjować wspólne zabawy. Swoje przybycie do każdego "dzieciowego" miejsca ogłasza wszem i wobec głośnym "CZEEEŚŚŚĆĆĆ !" rzucanym do wszystkich obecnych - choć potem bardzo mocno się zawstydza, kiedy ktoś mu na takie powitanie odpowiada ;)

Na kulkach albo podczas zabawy na zjeżdżalni zawsze czeka grzecznie na swoją kolej, nie przepycha się i tylko czasami ponagla inne szkraby, wołając "Dzidzia, JEDŹ !" Czasami wolałabym jedynie, żeby był bardziej przebojowy i na przykład nie pozwalał starszym dzieciom zabierać sobie zabawek - ale domyślam się, że na etap pewnej stanowczości i walki o swoje jeszcze przyjdzie pora ;)


Przed nami kolejne intensywne dni, wypełnone jazdą na rowerach, zwiedzaniem i rodzinnymi festynami. Na jedną z wycieczek wybieramy się nawet w towarzystwie teściów, z którymi ostatnio nieco ociepliły się relacje - więc trzymajcie kciuki, żeby taki stan rzeczy utrzymał się jak najdłużej i żeby obyło się bez ofiar w ludziach ;) 

Miłego weekendu - niezależnie od tego, jakie macie pomysły i plany na jego spędzenie :) :*