Generalnie nie wierzę we wróżby, talizmany, amulety na szczęście, horoskopy czy inne gusła i zabobony. Z fusów na dnie filiżanki potrafię wywróżyć sobie tyle, że czeka mnie nieprzespana noc, bo uraczyłam się zbyt dużą dawką kofeiny o zbyt późnej, popołudniowej porze.
Na moją eks-szefową, biorącą regularny udział w seansach u jakiejś tam Lady Kassandry, Adelajdy czy innej Sybilli patrzyłam zawsze z ogromnym politowaniem i zastanawiałam się, co trzeba mieć w głowie, żeby dać się w ten sposób omamić (i to za wcale niemałe pieniądze).
Ale mam dla Was jedną rodzinną historię. Bardzo smutną i taką, która mnie osobiście nadal mrozi krew w żyłach - i po której tym bardziej od wszelkich wyroczni, wieszczek i oferujących swe wizjonerskie usługi Cyganek trzymam się jak najdalej, omijając je naprawdę szerokim łukiem.
***
Moja ciocia - młodsza siostra mamy - czasami mi mamę zastępowała. Kiedy nasze wzajemne stosunki z rodzicielką nie układały się zbyt pomyślnie, pakowałam do plecaka wszystkie swoje nastoletnie skarby i jechałam do niej, spędzałam wakacje w towarzystwie młodszych kuzynów, pomagałam jej w domu i w wiejskiej świetlicy, którą prowadziła. Była też moją najlepszą przyjaciółką i powiernicą najskrytszych tajemnic - taką, z którą o wszystkim mogłam porozmawiać bez narażania się na śmieszność.
Któregoś dnia wróciłam ze szkoły i zastałam w domu zapłakaną mamę, babcię i siostrę. Ciocię zabrali do szpitala w bardzo złym stanie - jakieś niewiadomego pochodzenia bóle brzucha, utraty przytomności, nie kończące się wymioty. Po kilku dniach przewieziono ją do jednej z większych, bardziej specjalistycznych klinik i otwarto na stole operacyjnym tylko po to, by za chwilę z powrotem zaszyć - według lekarzy rak poczynił w jej organizmie tak wielkie spustoszenie, że w tamtym momencie nie było już czego ratować...
Pamiętam dzień, w którym cała rodzina zebrała się przy jej szpitalnym łóżku - tak naprawdę już bez żadnej nadziei; w oczekiwaniu na ten jeden, najgorszy scenariusz. A ona leżała półprzytomna, zamroczona bardzo silnymi środkami przeciwbólowymi i powtarzała raz za razem "już stąd nie wyjdę o własnych siłach, Cyganka mi to wywróżyła" - co osoby niewtajemniczone odbierały prawdopodobnie jako spowodowane lekami majaczenie.
Ja akurat należałam do tych wtajemniczonych. Wiedziałam, że ciocia, mając jakieś 17 lat, spotkała w mieście Cygankę, której dała namówić się na wróżbę za bardzo symboliczną opłatę. I kobieta ta przepowiedziała jej całe mnóstwo rzeczy, które potem znalazły swoje odzwierciedlenie w rzeczywistości. Między innymi "synów trzech, ale potem dwóch" (faktycznie, najstarszy syn cioci zginął w tragicznym wypadku) oraz śmierć w wieku 33 lat...
W związku z powyższym ciocia przez całe życie bardzo obawiała się daty swoich 33. urodzin. Cieszyła się niesamowicie, kiedy zdmuchnęła świeczki na torcie z tej okazji cała i zdrowa - miała nadzieję, że już nic jej nie grozi i że akurat ta przepowiednia Cyganki okaże się chybiona. Do szpitala trafiła dosłownie kilka dni później. Jej choroba nie dawała uprzednio absolutnie żadnych objawów, dzięki którym można byłoby ją wcześniej wykryć i wyleczyć w początkowym stadium...
***
Gdyby ktoś mi podobną historię opowiedział,
byłabym pewnie nastawiona dość sceptycznie.
Pomyślałabym, że zbieg okoliczności...
Pomyślałabym, że zbieg okoliczności...
Ale teraz co roku zapalam znicz na grobie mojej cioci -
i powtarzam sobie za Hamletem:
"Dlatego dziw się i nie próbuj zgłębiać. Są takie rzeczy w niebie i na ziemi, O których się nie śniło filozofom."